Albini wiecznie Young
Zmarły przed dziesięcioma dniami Steve Albini był – jako muzyk – trochę jak Neil Young. Równie mocno przywiązany do pewnych elementów sztuki nagrywania muzyki: prosto, na własnych warunkach, na półprzejrzystych przesterach, z własną, bardzo konkretną wizją dobrego brzmienia, dla której jest w stanie zrobić wiele. I praktycznie bez szalonych wolt w życiorysie artystycznym: pomijając oczywiste wizualne zmiany, późny Albini mógłby bez większego problemu robić za tego sprzed 30 lat. Oczywiście różnic między nim a autorem Ragged Glory znajdziemy całe mnóstwo, ale Albini to Young innych czasów, innego środowiska i etosu. No i jako nagrywacz (przejrzystość i usługowość jego pracy zdaje się podkreślać nieużywanie słowa „producent”) był kimś więcej niż jako lider Big Black czy Shellac. Niemniej jednak wyczuwam u niego tę niechęć do poddawania się regułom rynku, jaką od lat słyszę u starzejącego się Younga. W pewnym sensie robi ona z Albiniego na czele Shellac w materiale z pośmiertnej płyty To All Trains kogoś wiecznie młodego. Przy wszystkim, co złe – dobrze, że go tak zapamiętamy. Pożegnanie podbija pewnie emocje odbioru nowej muzyki, ale wydaje mi się, że bez względu na to dostajemy jedną z lepszych płyt w dyskografii Shellac.
Słuchałem dziś nowej Billie Eilish, ale mnie nie wciągnęło tak jak ten krótki, 28-minutowy album ze zdjęciem z chicagowskiego dworca (miasto służy od lat za bazę Albiniego i siedzibę studia Electrical Audio). Brzmi dobrze, sound sali prób, swego czasu poszukiwany przez wyznawców Albiniego, jest tu narysowany z precyzją i mocą. Ma momenty, które byłyby w stanie wyprowadzić grupę daleko poza jej fandom (jak Scrappers czy Chick New Wave, albo nieco kojarzący się z Helmetem Tattoos), choć grany jest momentami siermiężnie (szczególnie partie perkusji Todda Trainera w Wednesday), jak gdyby to była nie lokomotywa sceny niezależnej, tylko młoda grupa z gigantycznym zapałem tłukąca pierwszy program w owej salce. Tylko I Don’t Fear Hell w kontekście śmierci Albiniego nie brzmi jednak jak wypowiedź młodzieniaszka. Można się z niego dowiedzieć, że w piekle mają najlepszą drużynę baseballową oraz usłyszeć deklarację: If there’s a heaven, I hope they’re having fun/ Cause if there’s a hell, I’m gonna know everyone. Czy coś to sugeruje? Może równie surowe podejście do rozliczeń bohatera płyty jak jego podejście do dźwięku. A jeśli się ocenia trafnie, to biorąc pod uwagę, jak cennym towarzystwem jest dobry fachowiec od nagrań, niebo będzie w najbliższym czasie, mam wrażenie, znów nieco rzadziej wybierane jako finałowa destynacja przez środowisko muzyczne.
SHELLAC To All Trains, Touch and Go 2024
14.05 Ramisz Lepiej późno niż w ogóle
17.05 Renata Przemyk feat. Dagadana Vera to ja
17.05 The Howlers What You’ve Got To Lose To Win It All
Komentarze
Całkiem dużo serwisów informacyjnych w Polsce podało informację o śmierci Albiniego co mnie trochę zdziwiło. Ale czytając te notki spokojnie można założyć, że było to pewnie pokłosie współpracy z Nirvaną. Na stronie Wyborczej zamieszczona była informacja, że Albini był znany głównie właśnie z powodu współpracy z Nirvaną. Naprawdę? Znany przez kogo, sympatyków Nirvany? Przecież gdyby Albini z nimi nie współpracował akurat nie miałoby to żadnego wpływu na odbiór tej postaci. Naprawdę w mediach jest już tak słabo z dziennikarstwem muzycznym, że brakuje osób, które mogłyby same od siebie napisać coś sensownego a nie składać kilku przetłumaczonych zdań z serwisów zagranicznych?
@kowalczyka –> Nie jest najlepiej, niestety. A te pierwsze teksty dodatkowo pisane są ze stoperem w ręku, bo okienko „klikalności” jest krótkie… Nie to, żebym się starał wytłumaczyć w ten sposób wszystkich, ale w takich warunkach się w tej branży pracuje.