Dobre, bo nielegalne
Oglądanie transmisji z festiwalu Glastonbury w Polsce to rozrywka na pograniczu legalności. BBC iPlayer dostępny jest teoretycznie tylko na terytorium Królestwa, co jednak pozwala dziś bez większego trudu obejść powszechny (i legalny) VPN. A jest to przy tym rozrywka bardzo pouczająca. Gdybym więc teoretycznie ją pilnie śledził, mógłbym na przykład zobaczyć to, co dopiero pokażą na Open’erze, w tym roku mającym program dość memiczny. Choćby występy Lizzo i Lil Nas X-a. Ten pierwszy uznać można za memiczny w stylu dobrym, bo muzyka ciągle jeszcze odgrywa znaczącą rolę w całym rozbuchanym show, które z kolei winduje słabsze kawałki z bardzo przecież nierównych płyt. Ale ten drugi już mocno od muzyki abstrahuje, sterując w kierunku show, momentami niestety nudnawego, słabo wyreżyserowanego i mocno wydmuszkowego. Natomiast gdybym się wybierał na openerowy czwartek, w pierwszej kolejności biegłbym na występ Ezra Collective, którzy pokazali się w Glasto jako czysty ogień: w rewelacyjnej formie, pozwalającej zapomnieć, że to zasadniczo głównie instrumentalny band o jazzowym rodowodzie. No i na Christine & The Queens, której występy mocno się zmieniły od poprzednich, tak jak outfit bohaterki stał się bardziej odważny i minimalistyczny, co jakimś cudem tym razem nie zdejmowało akcentu z muzyki. Jest jednak wiele elementów widowiska, na które można sobie popatrzeć z zazdrością – albo po prostu zobaczyć i usłyszeć w świetnie zrealizowanych transmisjach. Na to się wydaje pieniądze w BBC zamiast na letnią trasę po kurortach, karaoke w Opolu czy wycieczki trampkarzy do Kiszyniowa.
Co takiego można było stracić, nie śledząc tego nielegalnego widowiska? Spojrzenie powoli kończącego karierę Eltona Johna, który z całkiem juniorskim entuzjazmem patrzył zza fortepianu, jak Davey Johnston kończy Rocket Mana odpaleniem rakiety na gitarze. Wejście na scenę Dave’a Grohla w finałowych minutach długiego setu Guns N’Roses, żeby w sojuszu pokoleniowym GNR i Nirvany wykonać Paradise City. A przede wszystkim długi zestaw coverów The Smiths w wykonaniu Ricka Astleya, całkiem nieźle zastępującego Morrisseya. No i wreszcie Cate Blanchett, która rzeczywiście weszła na scenę na The Girl Is Crying In Her Latte podczas występu Sparks. I rzeczywiście zatańczyła w tej piosence, dokładnie jak w klipie tej jednej z – jak na razie – lepszych piosenek roku. Na szczęście dla nieśledzących większość z tych momentów można zobaczyć nawet gdzieś na YouTubie.
Siłą rzeczy Glastonbury trochę mnie odciągnęło od słuchania nowości, wśród których było parę takich, że marzą się od razu koncerty na scenach letnich festiwali. Cory Hanson na płycie znanej już nieźle z singlowych odsłon proponuje na przykład tak wspaniały przejazd po formule jam rocka i southern rocka. Jako zestaw piosenek rzecz powinni natychmiast wrzucić do swojej kolejki fani Neila Younga, za partie instrumentalne – pokochać miłośnicy Lynyrd Skynyrd czy The Allman Brothers Band. Tyle że Hanson działa na zupełnie nowej scenie, stale grając w Wand, okazjonalnie współpracując z Ty Segallem i dogrywając się np. do sesji Billa Callahana. Ciepłe partie wokalne konfrontuje tu z potężnymi, długimi partiami gitary – wszystko niby pełne spontaniczności, ale jednak świetnie nagrane, skontrolowane, polot wsparty bardzo dobrą techniką. I trzyma w napięciu do samego końca – długiego Driving Through Heaven, a później prowadzonego pięknym, dialogowym riffem gitar Motion Sickness. Tego akurat nawet na Glasto nie pokazali, ale można będzie Hansona z zespołem złapać podczas ich europejskiej trasy. Na klubowy koncert też się nada.
CORY HANSON Western Cum, Drag City 2023
Komentarze
Poprzednia płyta co najmniej równie dobra….
Obejrzałem więc jak Rick Astley – bardzo mocny debiut w latach 80. – przypomniał Never gonna give you up. Ochrona Glastonbury, prawie 100 ludzi, zatańczyła to z nim. Rick niewiele się zmienił, nie to co Axl.
Oglądam sukcesywnie przegląd wszystkich songów nr 1 na liście Billboarda od 1950. Można powiedzieć zwięzła historia muzyki popularnej.
I tak, lipiec i sierpień 1962 należał do Bobby Vintona z utworem „Roses are red”.
Bobby Vinton, właśc. Stanley Robert Vintula, Jr. (ur. 16 kwietnia 1935 w Canonsburgu) – amerykański piosenkarz popowy pochodzenia polskiego.
Syn Dorothy Studziński. Największe przeboje: „Roses Are Red (My Love)” (1962), „Blue Velvet” (1963), „There! I’ve Said It Again” (1964), „Mr. Lonely” (1964).
W roku 1974 wylansował przebój „My Melody of Love” z refrenem częściowo śpiewanym w języku polskim. Nagrał także piosenkę świąteczną „Santa Must Be Polish”.
Co mogę pozytywnego powiedzieć o liście przebojów z przełomu lat 1950/60: zdarzało się że utwór instrumentalny był największym hitem i to średnio raz do roku a więc jakże częściej niż potem. Natomiast wszystkie zespoły instrumentalno-wokalne do pojawienia się Beatlesów wiosną 1964 na czele listy, cóż prezentują się z jakiegoś powodu jakby przedszkolaki śpiewały dla dorosłych! Ten pierwiastek dorosłości w pojawieniu się The Beatles jest niezwykle uderzający.
Niezwykła potęga króciutkiego refrenu – potem wiele lat na stadionach piłkarskich można było go usłyszeć – przyniosła w zasadzie fikcyjnemu zespołowi dwa tygodnie pierwszeństwa na liście Billboardu w 1969 roku:
https://www.youtube.com/watch?v=jsaTElBljOE
Cory Hanson w takim razie trafia na listę artystów do obejrzenia tego lata 🙂
Jedna uwaga dotycząca Christine and the Queens. Artysta posługuje się teraz męskimi zaimkami. NME w zeszłym roku: „Chris, the French singer formerly known as Christine and the Queens, has spoken about his gender identity, pronouns, and the new moniker for his forthcoming album. In the three-minute video posted to TikTok last week (August 18) in French, Chris said: “I’ve been a man for a year now – a little more officially in my family and in my relationship. It is a long process.” Chris has also update his pronouns to he/him on social media.”
@stmich –> Cóż, umknęła mi zmiana zaimków Christine. Dzięki.