Orgia dźwięków

Dźwięków było tu dużo. Momentami tak dużo, że studyjnych cięć w jednym utworze jest podobno więcej niż na całym Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band. Była też orgia. Jak twierdził lider White Noise, David Vorhaus – nawet dwie. Jedna w postaci przetwarzanych dźwięków z taśmy, druga – na żywo w studiu, bo rok 1969 sprzyjał otwartości. Jak głosi dotycząca sesji legenda – także na sytuacje sado-masochistyczne. Ostatecznie w utworze My Game of Loving znalazły się nawet – pewnie dla pikanterii – strzępki dialogów po niemiecku. I nie jest to typowo familijne symulowanie seksu, jak w utworach Guns N’Roses czy Madonny, może bliżej Type O Negative (w końcu ich Machine Screw jest ewidentną próbą odtworzenia klimatu White Noise). Poza tym – co dodaje przedsięwzięciu jeszcze więcej pikanterii – nagrania zorganizowano w korytarzach tej samej instytucji, która (w tym samym roku) zakazała emisji superpopularnego na Wyspach Brytyjskich Je t’aime… moi non plus Gainsbourga i Birkin. Ale przy tej śmiałości i przy całej odwadze sięgania po narzędzia muzyczne związane ze studiami eksperymentalnymi, An Electric Storm, wyjątkowy i niepowtarzalny album z 1969 r., nie bardzo się starzejący przez te lata, jest ciągle płytą popową. Właśnie do niej wróciłem przy okazji pisania pewnego większego tekstu, więc chwilę Państwa (szczególnie tych, którzy już dobrze znają) pozanudzam.     

Rok 1969 dla muzyki rozrywkowej tworzonej z wykorzystaniem patentów ze studiów eksperymentalnych był oczywiście wyjątkowy – ukazały się wtedy także m.in. Ummagumma Pink Floyd i Uncle Meat Zappy.  Niewiele wcześniej, w listopadzie 1968 r. wyszedł Biały album Beatlesów. Ale to były kaprysy i pomysły ludzi z rozrywkowej sceny, tymczasem White Noise to było, odwrotnie, przedsięwzięcie o stricte eksperymentalnym rodowodzie – Vorhaus, młody kontrabasista i fizyk, zafascynował się technikami BBC Radiophonic Workshop, uczestnicząc w wykładzie pracujących w tej instytucji Delii Derbyshire i Briana Hodgsona (a także Petera Zinovieffa, konstruktora z firmy EMS – swoją drogą jeden z pierwszych syntezatorów VCS3 słychać na An Electric Storm), współtwórców oprawy dźwiękowej Doktora Who, co doprowadziło do krótkiej nocnej sesji w BBC – to jeszcze nie ta z orgią – i dostarczenia efektów Chrisowi Blackwellowi z Island Records. Wtedy jeszcze wytwórni niezależnej, ale całkiem bogatej. Blackwell, podobno bez zmrużenia oka, wypisał czek na 3 tys. funtów. Tyle że poprosił o album, a nie singiel, sugerując, że może z tego powstać kultowy klasyk. Tyle że potem stracil zainteresowanie projektem, a płyta powstała – te 3 tys. funtów należałoby dziś przemnożyć przez 20, żeby uzyskać informacje o całkiem przyzwoitym budżecie płyty, na którą złożyły się głównie formy piosenkowe, momentami nieco pastiszowe w charakterze, w większości psychodeliczne – tyle że w zupełnie awangardowej formule.

Poza Vorhausem oraz Hodgsonem i Derbyshire (którzy po nagraniu tej pierwszej płyty pożegnali się z White Noise) słychać tu głosy: Annie Bird, Johna Whitmana, Val Shaw. Oraz perkusję Paula Lyttona, którego Vorhaus ściągał jako znajomego dentystę-perkusistę. A który w ciągu kilku lat stał się jedną z kluczowych postaci brytyjskiej sceny freejazzowej i miał grywać z Evanem Parkerem i Barrym Guyem. Anegdotycznych sytuacji było więc w tym studiu równie dużo jak suwaków i pokręteł. Sesje An Electric Storm to naprawdę jedne z pierwszych, w jakich Lytton brał udział. I od razu dość wymagające. W pewnym momencie bowiem zaczęły Vorhausa gonić terminy – co nie dziwi, skoro rejestracja The Visitation, najdłuższego na płycie utworu, pełnego rozmachu, inspirującego i wręcz proroczego dla całej późniejszej sceny industrialnej, trwała łącznie jakieś trzy miesiące. Tymczasem Blackwell siedział na Jamajce i już nie pomagał w negocjacjach. Trzeba więc było szybko dograć jeszcze trochę muzyki i ostatni utwór Black Mass: An Electric Storm In Hell powstał, jak to drzewiej bywało, dla szybkiego wypełnienia płyty – Vorhaus poprosił Lyttona, żeby grał, dodał efekty, popracował w studiu i wyszło coś, co na Ummagummie Floydzi przywitaliby z kwiatami. Płyta się nie sprzedała, ale – zgodnie ze słowami Blackwella – stała się kultowym klasykiem. I jako taki przedstawiam ją dziś tym z Państwa, którzy jeszcze mają tę pierwszą orgię przed sobą. Zazdroszczę.  

WHITE NOISE An Electric Storm, Island 1969