Opowieść o nadzwyczajnym szaleństwie

Benjamin Labatut to idealny pisarz dla mnie – choć pewnie nie jestem jedynym czytelnikiem, który coraz gorzej radzi sobie z książkową fikcją. Straszliwa zieleń, którą właśnie wydano po polsku, jest właściwie rodzajem… powieści non fiction. Bohaterowie są dobrze znani: Einstein, Schrödinger, Heisenberg, Haber, Grothendieck. Fabuła to właściwie sploty ich nadzwyczajnych odkryć dokonywanych na przestrzeni kilkudziesięciu lat, luźno układających się w jedną, całkiem brawurową opowieść o szukaniu odpowiedzi na wielkie pytania, równie wielkiej rywalizacji i narastającym szaleństwie. Zasadniczo literaturą jest tu odpowiednia żonglerka faktami, choć z rozdziału na rozdział rzecz jest podlewana fikcją. Nie na tyle jednak, żeby zepsuć to, co naprawdę niewiarygodne – i co raz na jakiś czas przychodzi czytelnikowi chilijskiego pisarza sprawdzać. No bo nie… za dużo, ten Grothendieck… to przecież niemożliwe, gdyby taki bohater nie istniał, trzeba by go było wymyślić. Zajęcia z algebry, od których uciekałem w humanistyczne lektury (separacja nauk ścisłych i humanistycznych zawsze mi zawadzała), a do tego jeszcze upiorne macierze i oblany egzamin z fizyki kwantowej stanęły mi przed oczami. Ale dla takich bohaterów jak u Labatuta przykładałbym się bardziej – w końcu tu wszystko się łączy, a od Schopenhauera do Schrödingera tylko krok. I może dlatego, że tamtym czasom towarzyszyło dość intensywne słuchanie grupy Soft Machine – ze „środkowego” okresu, czyli od głównie od trójki do szóstki – jakoś mi się zrymowała Straszliwa zieleń ze słuchaną właśnie płytą A Sublime Madness Brenta Cordero i Petera Kerlina.      

Rzecz nie jest wielka jak tamte matematyczne i fizyczne teorie, ale za to płynna jak zszyta z faktów opowieść Labatuta. I w najwspanialszej, centralnej części – szczególnie od Affordable for Who aż do White Supremacy in Black Face – wydaje się nie tyle przekalkowaną, co raczej uwspółcześnioną wersją tamtego Soft Machine. Jazz wiąże się tu z rockiem i minimal music bardzo ściśle, arpeggia grającego na organach (w tym lekko przesterowanych), fortepianie i syntezatorach Cordero są równie bezlitośnie matematyczne, co przebiegi Mike’a Ratledge’a w czasach Six. Kontrabasowe partie Kerlina uzupełnia nagle wspaniałe, poetyckie, wirtuozerskie solo Jessiki Pavone (White Supremacy…). A im obu towarzyszy (z wyjątkiem jednego utworu) perkusista Ryan Sawyer, ale też inni goście, z saksofonistami Danielem Carterem i Jamesem Brandonem Lewisem na czele.  

Całość jest dopracowana jak tylko potrafią być dopracowane przedsięwzięcia pandemiczne (sporo o chorobach mamy też u Labatuta), prace nad miksem zakończono już dwa lata temu, więc materiał odczekał swoje i dziś wydaje się idealną płytą do zbiorowego zignorowania. No bo przecież Cordero i Kerlin nie mają statusu gigantów. Pierwszy grywa w Psychic Ills, drugi – w Bent Arcana (podobnie jak perkusista Ryan Swayer) czy Sunwatchers. To wszystko formacje kojarzone raczej ze sceną psychodeliczno-rockową, tu niby stoją bardziej po stronie improwizacji w jazzowym stylu, ale utwory na A Sublime Madness (Cudne szaleństwo?) to dopracowane, rozwijające się narracje idealne do odbioru późnym wieczorem. A całość zupełnie niepostrzeżenie zamienia się z płyty drugiego wyboru w taką, której nie sposób wyłączyć.           

BRENT CORDERO & PETER KERLIN A Sublime Madness, Astral Spirits