Odczłowieczanie

Najprościej byłoby oczywiście uznać, że Damon Albarn czytał Tytusa, Romka i A’Tomka. Albo przynajmniej słyszał o (luźnej, bardzo luźnej) ekranizacji: Tytusie, Romku i A’Tomku wśród złodziei marzeń – z motywem odbierania ludziom marzeń i przerabiania ich na reklamy. Ale chyba nie mogę tego założyć. Gorillaz to już dość dojrzałe przedsięwzięcie, choć jego kreskówkowi bohaterowie w ogóle się nie starzeją. I chyba jednak inną drogą dotarli do podobnego punktu, o którym za chwilę. Nowy album Cracker Island nie jest doskonały. Jest nawet lekkim zawodem, biorąc pod uwagę niezłe single. Co częste w wypadku tego projektu Albarna: jest ewidentnie skierowany do młodszych odbiorców (w pierwszej kolejności – wiem to, bo mam w domu grupę docelową), stąd koncentracja na pojedynczych piosenkach. Efekt końcowy ma w sobie dużo niekonsekwencji, robi wrażenie największego jak dotąd sklejenia światów twórczości Albarna pod własnym nazwiskiem i jego działań pod maską Gorillaz. Puentujący cały album Possession Island to przecież odrzut z sesji ostatniej solowej płyty Albarna. Silent Running w fortepianowej wersji (tej podstawowej już się nasłuchałem i przestała mnie kręcić w tym przewidywalnym aranżu) dołączonej w zestawie deluxe też bardziej by pasowało na The Nearer the Fountain… A obecna w ostatnich nagraniach Albarna melancholia rozlewa się w całe morze smutku otaczające tytułową Cracker Island. Czyli wyspę kogo, czyją wyspę? Chyba przechwalających się i budujących opartą na kłamstwie wizję raju influencerów. Cracker – poza oczywistymi kulinarnymi skojarzeniami – to człowiek pełen dumy, wywyższający się i przechwalający. Crack to w źródłach staroangielskich i irlandzkich taka dzisiejsza raperska bragga. Narzędzie internetowych celebrytów prezentujących urodę i umiejętności, tworzących wokół nich kulty. Bo śledzący ich ludzie nie mają własnego zdania, tylko pożyczone. 

Oczywiście jest niby to wszystko już w otwierającym płytę utworze tytułowym o świecie, w którym prawda była auto-tune’owana i którego mieszkańcy konsumowali w różnych formatach smutek, za który jeszcze musieli płacić. Ale dopóki nie usłyszałem The Tired Influencer, nie bardzo układała mi się cała narracja Albarna, który otwarcie przyznaje, że to album o sile social mediów i ekranów. Pełna rezygnacji piosenka o życiu w głębokim uśpieniu w oczekiwaniu na odpowiedź, której udzieli ekran – a przy okazji duet z Siri. Po co nam własne marzenia, skoro dostaniemy codziennie nowe? Po co nam pytania, na które nie potrafi odpowiedzieć sztuczna inteligencja.  

Nie jest to piosenka wybitna, ale widzę, co tu robi Albarn: próbuje mianowicie bawiąc uczyć, ucząc bawić. Jak Tytus. Zostawmy na boku wszystkich gości specjalnych, nawet Stevie Nicks, którą w pierwszych frazach byłem skłonny wziąć za Briana Molko, zostawmy też eklektyzm płyty i to, czy składa się jako zestaw singli (Skinny Ape jak dla mnie niezmiennie najlepsze). Opowieść Gorillaz świetnie się rymuje z tą kiełkującą tendencją deinfluencerów, ludzi dla odmiany odradzających kupowanie. Co prawda jakiś mikro-trend na TikToku nie czyni jeszcze wiosny, nie zmienia świata, poza tym i to łatwo spieniężyć (wystarczy, że firmy będą płacić co popularniejszym deinfluencerom za niemówienie o ich markach i produktach!), ale nie zmienia to faktu, że Albarn, który tu i ówdzie na Cracker Island przestrzelił, jak zwykle przynajmniej pod jednym względem trafił w punkt.            

GORILLAZ Cracker Island, Parlophone 2023