Płyty używane: KURY – P.O.L.O.V.I.R.U.S
Czas się odnieść do tych starych recenzji, które się samemu pisało. Dokładnie 25 lat temu ukazała się jedna z moich ulubionych płyt lat 90. Co ja mówię – to płyta, która jak mało która lata 90. opowiada w syntetycznym ujęciu. W dodatku na rynku wtórnym trzyma wartość (aktualnie 100 PLN za kasetę i grubo ponad 200 PLN za CD na Allegro), a na Spotify jej nie znajdziecie (jest za to na Bandcampie). Współczesne gimby nie znają P.O.L.O.V.I.R.U.S.A grupy Kury. Zaryzykuję zresztą tezę, że wielu rzeczy by na niej nie zrozumiały. Dziś specjalnie dla tego wydawnictwa otwieram nowy cykl na Polifonii. Otrzepuję z kurzu własną recenzję sprzed ćwierć wieku i spróbuję wam udowodnić, że najzabawniejsza płyta Kur nie jest już dziś taka śmieszna.
No dobra. Z lekkim wstydem (to były jednak inne czasy) odkrywam karty. To będą, trawestując nazwę znanego i pożytecznego profilu, skany ze starego „Expressu Wieczornego”, czyli dziennika, dla którego przez kilka miesięcy – tuż przed „Machiną” skądinąd – pisywałem. I w tej oto lekko już tabloidowej popołudniówce ukazała się na początku marca 1998 r. recenzja albumu P.O.L.O.V.I.R.U.S., zatytułowana Polo-dżez:
Disco-polo wyniesione do rangi sztuki, przyśpiewki kibiców, drwiny z polityki, parodie heavy metalu i weselnych szlagierów. To wszystko, wzbogacone o dawkę bardzo obscenicznych teksty, proponuje na swojej nowej płycie trio Kury, zespół o rodowodzie jazzrockowym.
Jesienna deprecha to utwór o typowo discopolowej melodii. Tyle że jego tekst wnosi jaskrawy kontrast: Mam znowu doła / Znów pragnę śmierci / Wracają stare lęki / I nie mogę w nocy spać – śpiewa Tymon Tymański. Zaraz jednak dodaje do tego obrazu frustracji jedno z bardziej wulgarnych polskich słów, można się więc spodziewać, że mimo chwytliwego refrenu piosenka ta nie zagości na antenie radiowej. To samo powiedzieć można o wszystkich pozostałych zebranych na płycie Polovirus.
Zespół Kury powstał jako wspólny projekt muzyków yassowych z bardzo ciekawej bydgoskiej sceny muzycznej (Tymon Tymański, Jacek Olter) oraz przedstawicieli happeningowej sceny gdańskiej (Piotr Pawlak, na co dzień muzyk Bielizny). Polovirus, oprócz tego, że jest prowokującym, przekraczającym granice dobrego smaku muzycznym kabaretem, przynosi zatem kilka jazzowych partii instrumentalnych. Wśród gości zaproszonych do nagrania płyty znaleźli się m.in. znakomity pianista Leszek Możdżer, klarnecista Jerzy Mazzoll i gitarzysta Tomasz Gwinciński. Trudno orzec, czy jest to po prostu kaprys utalentowanych muzyków, czy może rozpaczliwa próba wywołania skandalu obyczajowego. Prawdopodobnie chodzi o to samo, co w przypadku wielu innych produkcji yassowych: o zacieranie wszelkich możliwych granic w muzyce. O mariaż sztuki z kiczem i estetyką żartów pod budką z piwem. I o obrażenie kilku „khytyków jazzowych”. Mój dżez znów zionie czosnkiem, wódą i kiełbasą – śpiewa Tymański. To taki swojski dżez.
Już bez powtórnego słuchania płyty można skorygować kilka z przedstawionych przez gołowąsa poglądów. Po pierwsze, Tymon i Olter to oczywiście scena trójmiejska, a bydgoską reprezentują po części zaproszeni goście, a mój ówczesny błąd wziął się zapewne stąd, że bydgoski Mózg przyciągał i związywał ze sobą to trójmiejskie grono (tego, że przypisałem Tymonowi partię wokalną w Jesiennej… już nic nie tłumaczy). Po drugie, bluzgami i wulgarnością grupa Ryszarda Tymona Tymańskiego nie robi już dziś większego wrażenia. Bestsellerowy kawałek dowolnego rapera po dobrym warszawskim liceum zawiera mocniejsze teksty. Po trzecie – swojski jazz miał wiele wcieleń i wieloletnia praca pokolenia Miłości zdjęła w dużej mierze ten nieszczęsny wizerunek jazzmanów elitarystycznych, porozumiewających się w języku angielskim i robiących zdjęcia zwierzętom na sawannie. Po czwarte – temat weselnych szlagierów Tymon zgrał do reszty, i wyraźniej, w Weselu Smarzowskiego. Tutaj urzeka co innego: chybotliwa równowaga między totalną zgrywą a pewną jednak warsztatową powagą. I między formacją Kury – która dawała już wtedy, przypomnę, genialne koncerty, byłem na kilku, ale bodaj nigdy nie odtwarzała 1:1 tego repertuaru – a gronem gości, a przede wszystkim Olafem Deriglasoffem, który (mam takie wrażenie po latach) trochę zakotwicza ten uciekający w abstrakt trójmiejski humor Tymona w czymś nieco bardziej czytelnym dla tzw. szerokiego grona słuchaczy, nie pozwalając uciec do końca w totartowe rejony, które zresztą sygnalizuje w końcówce płyty. Choć to moje gdybania, bo w sesjach nie uczestniczyłem, czego zresztą – biorąc pod uwagę ich atmosferę – wypada po latach żałować.
Dlaczego zatem te piosenki NIE SĄ już takie śmieszne? Z dwóch różnych powodów. Z jednej strony nie śmieszą kondomy i sztuczne penisy, rozbuchana i zarazem zakłopotana erotyka zza kotarki stała się po latach jednak ucywilizowaną częścią rzeczywistości. I może seks dalej nas kręci, ale wymawianie słowa fisting jakby było zapisane wersalikami (a tak jest zapisane w książeczce, zapewne jako mało znane pojęcie) już niekoniecznie aż tak zwraca uwagę. Z drugiej strony część nagrań (wiadomo: Sztany, glany, Kibolski) po latach wydaje się tak trafnym skrótem rzeczywistości tamtych czasów – z przemocowością, kultem siły i prawdopodobieństwem dostania w gębę na ulicy dążącym do 1 – po prostu opisuje rzeczywistość lat 90. Z dalszej perspektywy czasowej, szczególnie obecnych czasów zwielokrotnionej wrażliwości, wypada powiedzieć: tak było. I to oczywiście nic śmiesznego.
Bardzo jestem ciekaw odbioru tej płyty przez dzisiejsze nastolatki. P.O.L.O.V.I.R.U.S. – przy całej swojej klasie i sygnalizowanej wyżej otwartości – bazuje na odniesieniach, które powoli przestają być czytelne. Skojarzenia z II wojną światową są już bardziej książkowe niż „ludowe” czy pochodzące z peerelowskiej oświaty, jak tutaj. Choć odniesienia do ubecji i Solidarności – te się mocno nie zmieniły. Opowieść o molestującym ministrantów i roznoszącym zarazki księdzu (Adam ma dobry Humer) też aktualna, choć pewnie też bardziej oczywista. Płyta jest najeżona drobiazgami – jak ta piękna fraza Nie zapomnijmy o konikach. Łatwo je przeoczyć komuś, kto się nie wychował na festiwalach opolskich i telewizyjnych koncertach życzeń. Nawet ten łupież w Moim jazzie będzie mało czytelny dla kogoś, kto nie pamięta reklam z lat 90. No i kto dziś wyczuje finezję parodii polskiego country, a przy okazji nie obrazi się na tekst o przemocy wobec zwierzęcia w O psie? Za to Nie martw się, Janusz… – biorąc pod uwagę dzisiejszą symbolikę tego imienia, musiał to pisać wieszcz.
Nie zestarzała się ani trochę parodystyczna wartość samej muzyki zawartej na tej płycie. Nie ma żadnej innej, która lepiej podsumowywałaby lata 90. z ich obciążeniem gatunkami na różne sposoby ekscytującymi i pomnikowymi jeszcze w latach 80., a teraz gotowymi na wyśmianie (reggae, heavy metal, piosenka poetycka itd.). Kalejdoskopowa konstrukcja P.O.L.O.V.I.R.U.S.A każe słuchać każdej piosenki jako osobnego bytu, gęsto upakowanego znaczeniami – grają tu detale tekstu (nie omieszkaj dać świadectwa polskości!), barwa i artykulacja (Nie mam jaj), wreszcie szczegóły muzyczne (zupełnie na poważnie momentami szarżujący Pawlak i Leszek Możdżer w nieprawdopodobnych parodystycznych pasażach – powiedzieć, że to jego najlepsze gościnne wejście to może gruba prowokacja, ale chyba też prawda), no i występy bohaterów sceny yassowej w rolach drugoplanowych (Gwinciński podgrywający w Gadce III, klarnet Mazzolla z solówką, którą znam na pamięć). Najważniejsze jest jednak to, że ta parodia potrafiłaby oszukać bezkrytycznych fanów poszczególnych gatunków, a zarazem trudno ją nazwać tanią.
Jest to też rzadki przykład płyty, na której słychać, jak dobrze bawili się i nakręcali jej autorzy – i której program idzie w górę w stronę bardzo lekkich, naturalnych fragmentów ogrywających jazz w końcowej części. Ale przez pryzmat Mojego dżezu czy Lemura analizowano ten album rzadziej niż poprzez prostą – choć zarazem i wybitną oraz zamykającą ten temat raz na zawsze – parodię disco-polo w Jesiennej depresze. No ale wiadomo: Tak czy owak ludożerka nie skumała nic, bo jazzu nikt nie kuma, man. A krytyk właśnie zesrał się. Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam. Ale dalej słucham i szanuję bardziej niż ideały sierpnia.
KURY P.O.L.O.V.I.R.U.S., Biodro Records 1998
Komentarze
Zawsze mnie dziwiło to utożsamianie „Jesiennej deprechy” z disco polo. Przecież i melodia i instrumentarium to czyste new romantic. Do disco polo na „POLOVIRUSIE” nawiązuje raczej „Śmierdzi mi z ust”. W każdym razie, wbrew temu, co pisze red. Chaciński, płyta dalej bawi. Ale rzeczywiście jest świadectwem swoich czasów. Pamiętam jeszcze recenzję z „Machiny”, w której autor (Brzozowicz? Wąsowicz?) pisał, że nie jest to płyta dla „oazowców”. 25 lat później nadal nie wiem, o kogo chodziło.