Disco socjalista (wrażenia z ostatnich odsłuchów)
Kilka wrażeń z ostatnich premier w skrócie. Po pierwsze, czy jest jakieś dobre konserwatywne disco? Coś by się pewnie dało znaleźć, ale panuje wciąż zaskakująco duża asymetria między dobrą taneczną muzyką pop w wersji lewicowej i dobrą taneczną muzyką pop w wydaniu prawicowym. Trudno o tym nie pomyśleć, gdy się słucha zgrabnego MLDE (Mr Bongo) formacji Marxist Love Disco Ensemble. Parokrotnie już pisałem o rodowodzie muzyki klubowej. Nie ma tej historii bez opowieści o gejowskich klubach. Podobnie jak nie ma kariery syntezatora bez transseksualnej Wendy Carlos. Nie ma też kultury klubowej bez rewolucji seksualnej, nie ma jej bez opresji mniejszości, miała więc przez lata – i utrzymała – podskórnie polityczny charakter. Prof. Roszkowski, zamiast pilnie wyciskać ślady lewactwa z rocka, powinien się stanowczo pilniej zająć tymi rejonami. Włosi z MLDE odnoszą się do problemu z dystansem – twierdzą, że chcą wytępić sztampę z disco i trzeźwość z muzyki politycznej. Ewidentnie próbują też przepchnąć disco – które przez lata zaczęło się łączyć z bogactwem, kapitalizmem i uprzywilejowaniem – na stronę uciskanego ludu. Ale całości nie sposób nie odbierać jako balansowania na granicy pastiszu disco, z wycieczkami w stronę włoskiego easy listening (w piątek większa dawka tegoż u Mitch & Mitch), a dwugłosowe partie wokalne (Engineers) przypominają Stereolab, też zresztą grupę ogrywającą rewolucyjny, a nawet marksistowski słownik i odnoszącej się do lewicowej myśli. Oczywiście już tytuły utworów MLDE – Brumaire czy 1905 – odstraszą część słuchaczy, a refreny (Disco socialista w Manifesto) tę panikę pogłębią. Sporo w tych gestach bezczelności, a nawet kulturowego trollingu. Energii nie starcza na całą płytę, ale jej pierwsza część zostawia bardzo miłe wrażenie.
Po drugie – czy ktoś się spodziewał najlepszej płyty grupy Suede od co najmniej ćwierć wieku? A Autofiction (BMG) jest właśnie czymś takim – i w przeciwieństwie do MLDE albumem bardzo równym, z którego single można wyciągać po kolei. Ktoś złośliwie zauważył, że to także najlepsza płyta Placebo od lat – i pewnie coś jest na rzeczy, szczególnie w finale albumu, zresztą estetyki tych dwóch zespołów, niedalekich od siebie pokoleniowo, nie były takie znowu odległe. Ten nowy album to fantastyczna podróż do źródeł, które w tym wypadku tkwią jeszcze głęboko w latach 80. Kiedy Brett Anderson śpiewa 15 Again, nie sposób nie skojarzyć tej żarliwości, tych wokaliz – i akompaniamentu gitary – z nagraniami Simple Minds, a może i starego U2. Z wciąż obecnymi, bardziej już oczywistymi echami The Smiths. Przyznaję, że miłośnikiem Suede byłem krótko i tylko na początku, ale lata dodały patyny ich stylowi, a przede wszystkim – wokalom frontmana. Właściwie dopiero w Black Ice słyszę tę desperację ze starych czasów.
Niewiele jest rzeczy lepszych niż stary zespół, który na tyle mocno stracił kontakt ze sławą i listami przebojów, że okrężną drogą wrócił do najwyższej formy, żałując w tekstach straconych lat (a w wyznaniach prasowych – wieloletniego romansu z narkotykami). Proszę przy tym odnotować to, że nie eksponowałem w tej notce wątku queerowego, który wydaje się oczywisty i tylko potwierdza trudną tezę z początku tekstu, a autorom podręczników podpowiada kolejnych wykonawców do niekończących się ideologicznych litanii. A płyty do dzisiejszej notki wybierałem przecież nie kluczem politycznego klimatu, tylko jakości. Swoją drogą – dla młodszej widowni 45 minut spędzonych z nowym albumem Suede może oznaczać świetny pretekst do tego, by nigdy już nie musieć słuchać dość okropnego jednak Måneskin. Byłoby to najwspanialsze ze zwycięstw Andersona po latach.