Wpół do odjazdu
To jest dokładnie ten moment, kiedy festiwale letnie przechodzą w jesienne, a zmiana repertuaru to coś jak zmiana lokomotywy – przez kilka miesięcy były nią rockowe i rapowe gwiazdy, teraz będą improwizacja, jazz i awangarda. Festiwale muzyki współczesnej już trwają (Warszawska Jesień) albo się skończyły (Sacrum Profanum), ale dziś dokładnie rusza Avant Art, który ma w tym roku aż trzy edycje: wrocławską, warszawską i berlińską. Jak gdyby za jednym zamachem chcieli nadrobić zaległości za całą pandemię. Mnie musi wystarczyć warszawska, ale jest w czym wybierać: od tonalnego, choć progresywnego i frenetycznego momentami jazzu Ill Considered (wystąpią też w Koszalinie na Good Vibe Festival), przez mocne echa sceny no wave u Zs (którzy zagrają w jednym z ostatnich wieczorów przed likwidacją nieodżałowanego Pogłosu), postindustrialne, rytualne etno Ifriqiyya Electrique., aż po ścianę dźwięku Hidros 9 Matsa Gustafssona. Na tego ostatniego zapraszam szczególnie mocno, szczegóły wkrótce. A może nawet część szczegółów już teraz, bo na płycie Low Noon, która w sierpniu ukazała się nakładem Bociana, mamy też Gustafssona.
Gustafsson występuje jako gość – gospodarzem tej serii improwizowanych duetów (albo – jak sam to opisuje – pojedynków, nie sposób tego nie skojarzyć z polskim SuperSam+1) jest Patrick Kessler, kontrabasista prowadzący efemeryczny skład Chuchchepati Orchestra (nazwa od części Nepalu, z której pochodzą wykorzystywane przez muzyków wielkie głośniki). I spośród muzyków związanych z Chuchchepati wywodzą się poszczególni bohaterowie. Scenerią pojedynków – zorganizowanych w 2020 r. – jest mała, malownicza stacyjka Rietli w szwajcarskim kantonie Appenzell Ausserrhoden. A pomysł, by zmieścić się między przyjazdem dwóch pociągów i by występ trwał około 12 minut wydaje się bardzo trafiony – wyszedł idealny rozmiar w dziedzinie duetowych improwizacji, zebrany w ramę terenowych nagrań ze stacji.
Te ostatnie co rusz przypominają, że jesteśmy na dworcu. Perkusista Mario Hänni (gość nr 1) po szeregu partii przypominających czynności serwisowych wpada w raźny i całkiem motoryczny groove, sonorystyczne brewerie pozostawiając Kesslerowi, który z czasem do tej motoryki dołącza, chwilę podróżują razem, po czym z subtelnością i elegancką nikną w oddali. A po odjeździe jakiegoś całkiem nowoczesnego pociągu pojawia się Mats Gustafsson (2). Na tle dźwięków klap jego saksofonów to kontrabas Kesslera brzmi chwilami (paradoksalnie, może dzięki temu szczególnemu systemowi nagłośnieniowemu) bardziej jak saksofon. To jedna z bardziej nonszalanckich, a zarazem najdłuższa z części. Rozgrzany Gustafsson w dziewiątej minucie zaczyna grać jakimiś muzycznymi jump scare’ami, co zresztą przypomina nagły sygnał ostrzegawczy mijającego nas pociągu, który potrafi napędzić stracha.
Duet Kesslera z Martiną Berther (3) to ćwiczenie z suspensu, bo dwa basy to taki tłok w niskich częstotliwościach jak kiedyś w porannym pociągu z Małkini do Warszawy Wileńskiej. Oszczędność jest tu niezłą taktyką. Sporo grania w przestrzeni, choć raczej dla cierpliwych. Z kolei Dieb13 (4) przypomina o sobie jako wykonawca o temperamencie. Stawiając na nastrój i abstrakcyjny lot wyprowadza duet z Kesslerem w rejony naprawdę nieprzewidywalne i pokazuje, że gramofonista/elektronik ma moc grania nie na jednym czy dwóch, ale na dowolnym instrumencie – tutaj jednak wykorzystuje hybrydę, która składa się z tuby (helikonu) i elektroniki. Dieb jest przy tym zwięzły i ma świetne wyczucie formy. To jeden z moich trzech ulubionych duetów na tym albumie.
Ocenianie improwizacji Barry’ego Guya (5) to rzecz, na którą jestem za mało bezczelny. Jest to w każdym razie – jak się łatwo domyślić – duetu bliźniaczych brzmieniowo instrumentów, w którym to jeden, to drugi próbuje się emancypować popisami w wyższych rejestrach. Jesteśmy tu znów blisko festiwalu awangardy, a dynamika tego dialogu, jakkolwiek imponująca, staje się w jakiś sposób przewidywalna. Choć trzeba przyznać – dzieje się tu więcej niż inni zdążyli w podobnym czasie upakować.
Perkusista Julian Sartorius (6) to mocna średnia półka tego wydawnictwa. A jego pole zainteresowań jest szersze niż się początkowo wydaje (miłośnikom elektroniki polecam wydany w tym roku albumowy duet z Matthew Herbertem). Z kolei duet z Saadet Türköz (7) to zdecydowanie najbardziej ekspresyjny występ na całym albumie. Wokalistka o kazachsko-turecki korzeniach nawrócona na awangardę za sprawą występów Phila Mintona, Meredith Monk czy Cecila Taylora – najnowsza Diamanda Galas wydaje się przy tym utworze monotonną mruczanką.
Ósmy jest drugi z moich ulubieńców – trębacz Jaronas Hohener (8). Jego instrument doskonale sprawdza się we wszelkiego rodzaju duetach. W tym najmocniej brzmi jak spotkanie dwóch światów. Ciepła melancholia linii melodycznej nałożona na kliniczny chłód manipulacji Kesslera. Przy Simonie Grabie (9) obsługującym konsoletę mikserską zastanawiałem się, co jest partią oryginalną, co przetworzoną. Kessler gra tu trochę z samym sobą, a jego przeciwnik w pojedynku trzyma lustro. Całość jest bardzo różnorodna – od ambientu po noise.
Rewelacyjny jest Hans Koch (10) wykorzystujący cały arsenał instrumentów dętych, aż po te najcięższe (grywa – jak u nas Michał Górczyński – na klarnecie kontrabasowym). Tu chyba głównie klarnet basowy. To także jeden z najstarszych obok Guya muzyków w zestawie sparingpartnerów Kesslera – grał w orkiestrach Guya i Cecila Taylora. Nie wiem, czy byłoby tego na całą płytę, ale w tej formie sprawdza się idealnie. Ale mój trzeci numer jeden to Camille Émaille (11), którą znam jako perkusistkę Aquaserge i nie słyszałem jej w takim repertuarze. Sonorystycznym, abstrakcyjnym, ale zarazem pełnym fizycznej obecności dźwięku. I kapitalnie zgrywającym się z dźwiękami stacji kolejowej. Elektronik Norbert Möslang (12), weteran katalogu Bociana, to z kolei pewniak – wybór nie był łatwy. I prawdopodobnie przy kolejnym odsłuchu spodobałoby mi się najbardziej co innego.
Swoją drogą – widziałbym taki koncert (sponsorowany przez PKP?) w Polsce. Ktokolwiek czytał Lokomotywę Tuwima (czyli prawie każdy), pamięta zapewne, jak bardzo muzyczny jest język, którym operuje autor. I właśnie lokomotywa mogłaby być idealnym kluczem. Zamiast śpiewać Herberta czy Norwida, co się ostatnio działo, albo zamiast wyszukiwać i zamieniać w piosenki kolejne wiersze powstańcze, można by było zadać najlepszym naszym improwizatorom najpiękniejszą i zarazem bardzo przystępną formę onomatopeiczną, prosząc o jej przełożenie na język dźwięków.
Cała działalność Polifonii – od wczoraj w odświeżonej szacie graficznej – mogłaby nosić motto z tytułu dzisiejszej notki. Lubię tę pozycję pomiędzy – i kilkoro bohaterów Low Noon przyniosło mi w tej dziedzinie wybitnie dobre wrażenia.
CHUCHCHEPATI ORCHESTRA Low Noon (12 musical showdowns at 12:12), Bocian 2022
Komentarze
Niestety nowy wygląd bloga dużo mniej czytelny. Jestem zmuszony powiększać tekst zarówno na PC-cie jak i na komórce.
Pozdrawiam