Folkfloryści

O Florist – nic a nic? – zagadnął na Twitterze znajomy organizator festiwalu średniej wielkości z artystami dużej klasy. A ja nawet miałem podkleić album grupy Florist do wtorkowej notki o Stingu, tylko w ostatniej chwili coś mnie tknęło i wyhamowałem. Po pierwsze, zdarza mi się podpinać mniej znane zjawiska pod zjawiska bardzo znane – tylko po entuzjastycznych recenzjach w zagranicznej prasie album zatytułowany po prostu Florist nie należy już chyba do mało znanych. Po drugie, echo słów wypowiedzianych na Stadionie Narodowym (obiekcie z legendarnym ośmiosekundowym echem) zagłuszyłoby tę płytę. Prostą, ale też skonstruowaną na subtelnościach. I kompletnie nienadającą się, wbrew pozorom, do roli muzyki tła.  

Pierwszy raz piszę tu o kwartecie Florist, więc dwa zdania wprowadzenia. Po pierwsze, zespół należy do najmłodszej fali folku czy też folk-rocka, jego liderka Emily A. Sprague nie ma jeszcze trzydziestki. Po drugie, zaliczają się do tego bardziej „miejskiego” odłamu folkowców – bazą jest Brooklyn, ale w stanie Nowy Jork zawsze można wyjechać do domku na wsi, a nagrywanie w chatce na łonie natury (w wypadku Florist – w dolinie rzeki Hudson) to stały modus operandi folkowców jak świat światem. Po trzecie, jeśli ktoś się nie zorientował z dwóch poprzednich punktów – skojarzenia z Big Thief to rzecz niemal nieuchronna: pokoleniowo zbliżeni, sytuacyjnie podobni, na dodatek mają jeszcze ciekawe osobowościowo liderki, które w solowych działaniach wychodzą daleko poza piosenkową formę. Sprague – ku elektronicznej muzyce ambient tworzonej na systemie modularnym. 

Mimo to muzyka Florist mocno się różni od nagrań Big Thief. Przede wszystkim ową subtelnością. To zaleta dla jednych, a wada dla innych, ale na nowym albumie – serii utworów instrumentalno-wokalnych połączonych instrumentalnymi interludiami – kolejne fragmenty płyną niemal niezauważalnie, zgaszone mocno także w produkcji. Bez mocnych dynamicznych szarpnięć – to folk, który rzeczywiście zadowoli miłośników ambientu, ale w stanach niższego ciśnienia wywoła ziewanie. Słuchając za pierwszym razem tej płyty miałem też w głowie obraz ascetycznych aranżacji, choć przy kolejnych zacząłem zauważać pojedyncze wejścia syntezatorów, które (co bardzo mi się podoba) idealnie wtapiają się w tkankę tradycyjnego folkowego aranżu, trochę jak brzmienia elektroniczne w arsenale zdolnego autora nagrań terenowych (zresztą są tu i te ostatnie, choć Duet for Guitar and Rain jest pod tym względem niepokojąco kliszowy). Robi to wrażenie w Sci-Fi Silence. W Red Bird Pt. 2 przypomina manipulacje taśmą. W moim ulubionym Dandelion ten delikatny syntezator jest wręcz zachwycający i stanowi o istocie utworu, wchodząc jakby z boku (płyta jest w ogóle ciekawie zmiksowana, jeśli chodzi o stereofonię).

Zespół Florist na pewno nie przynosi nowej jakości w dziedzinie samych kompozycji, typowych dla amerykańskiego folku z ambicjami podbijania alternatywnych festiwali. Nie wiem skądinąd, czy na festiwalach w ogóle wyszłoby to, co mają w sobie najciekawszego: imponującą wrażliwość brzmieniową. Po to się ciągle nagrywa płyty. I po to, żeby wam nikt nie przerywał muzyki banalnymi orędziami, rzecz jasna, ale to już dodaję tylko i wyłącznie dla tzw. atencji. Bo słuchając albumu Florist, produkcyjnie zaokrąglonego tak starannie jak kamienie w Hudsonie, naprawdę trudno przygotować jakąś ostrą puentę.     

FLORIST Florist, Double Double Whammy 2022