Latarnik błysnął w Lahore

Pakistański kwartet improwizatorów Jaubi zdobył światowy rozgłos w roku 2020, dzięki współpracy z londyńskim jazzmanem Tenderloniousem na płycie Ragas from Lahore – napisał w „Guardianie” Ammar Kalia, uznając płytę Nafs at Peace tej grupy za album miesiąca w dziedzinie „global”, czyli muzyki świata. W mediach społecznościowych należałoby jako komentarz do tego wstawić animowany gif ze zgryźliwie podśmiewającym się podstarzałym facetem (dla uproszczenia – powiedzmy, że to ja). Bo światowy może i tak, ale słuchacze w Polsce – wysuniętej nieco dalej na Wschód niż Londyn – o istnieniu Jaubi wiedzą dobrze o pakistańskich muzykach od czasu fantastycznej epki The Deconstructed Ego, czyli niemal dokładnie pięciu lat. Miałem nawet wtedy okazję opisywać ten marmurkowy winyl i grać go chyba przy okazji każdego z tych trzech czy czterech setów didżejskich, do jakich ktoś mnie zaprosił od tamtej pory. Trafienie na takich Pakistańczyków, zakochanych w estetyce J Dilli (ale i MF Dooma), ale ciągle mieszczących się w tradycji muzyki Hindustani, było odkryciem na miarę XXI wieku. Uczestnictwo w tym przedsięwzięciu Polaków potwierdza naszą niezłą pozycję jako tłumaczy międzykulturowych.  

O ile południową część subkontynentu indyjskiego przejął u nas w roli muzycznego tłumacza i ambasadora klarnecista Wacław Zimpel (czego dowodem nagrania formacji Saagara), to północ – z pozycji pakistańskiego Lahore, gdzie odbywały się sesje Nafs at Peace – będę odtąd utożsamiać z Markiem Pędziwiatrem. Podział jest naturalny, tak jak podział na dwie wielkie tradycje muzyczne regionu – karnatycką (Południe) i Hindustani (Północ). Pędziwiatr występuje na tym albumie jako Latarnik, a zespołowi, kierowanemu przez znakomitego gitarzystę Alego Riaza Baqara, towarzyszy także flecista, saksofonista i producent Tenderlonious, dzięki któremu na Wyspach Brytyjskich projekt spotyka się z takim zainteresowaniem. W roli marketingowego holownika – poza świetnym singlowym Satanic Nafs – wystąpiła jego autorska płyta Ragas from Lahore wydana w ubiegłym roku (także opisywana na Polifonii, choć z nieco mniejszym entuzjazmem, bo wydała mi się nieco przegadana), której sesje realizowane były przy tej samej okazji – także z Pędziwiatrem w roli pianisty.

Na Nafs at Peace rola Polaka – jakkolwiek stereotypowo teraz zabrzmię, bo im odleglejsze kraje, tym intensywniej zawsze szukamy polskich wątków – zdecydowanie wykraczała poza fortepianowy akompaniament. Latarnik jest tu bardziej rozgrywającym, pozwala utrzymać balans między tradycją pakistańską, charakterystyczną ornamentyką tabli i sarangi oraz tamtejszą dynamiką gry, konstrukcją rytmicznej frazy a tym, co zachodnie. Czyli przede wszystkim tradycją improwizacji jazzowej, którą reprezentują wspólnie z Tenderloniousem (pomocne jest też klasycznie amerykańskie brzmienie Baqara). Poza tym Pędziwiatr bywa także odpowiedzialny za podstawę basową – jego arsenał instrumentów przypomina ten wykorzystywany w nagraniach EABS czy Błota, od fortepianu w naturalny sposób przechodzi do syntezatorowych solówek lub właśnie potężnych, analogowych basów. Dzięki temu do Nafs… będzie relatywnie blisko publiczności obu tych polskich formacji. Jakby tego było mało, Pędziwiatr zostawił też w programie płyty swoją kompozycję: Mosty – paradoksalnie stwarzającej bodaj najwięcej przestrzeni do improwizacji dla pakistańskich muzyków. 

Nafs at Peace jest – w zestawieniu z albumem Tenderloniousa czy nawet epką Jaubi – pod każdym względem precyzyjnie zrealizowanym przedsięwzięciem. Sformatowana pod kątem albumu winylowego z przepiękną okładką (i dodatkową obwolutą oraz plakatem z arabską kaligrafią w wersji limitowanej), ma dwie naturalne kulminacje w postaci utworów zamykających kolejne strony – Straight Path i tytułowego. Każdy z nich poprzedzają z kolei kompozycje najmocniej otwarte na zachodnią publiczność: eksponujące gęstość i kolor partii perkusyjnych Raga gujri todi i funkujące Zari. Filozofia działania (sama filozofia albumu inspirowana jest koranicznymi mądrościami) jest nieco odmienna od tej, na którą postawił Zimpel w skupionej na wejściu w świat tradycji karnatyckiej Saagarze. Nie ma tu oczywiście jedynej właściwej drogi, ale ten balans, który udało się uzyskać grupie Jaubi, mocniej otwiera album na szerszego słuchacza. I choć to muzyka rozwijająca się bez pośpiechu, łatwo się tego słucha w całości. A fakt wpisywania się albumu w estetykę współczesnego spiritual jazzu (którą najmocniej słychać właśnie w kompozycji tytułowej) już został doceniony – w tej przegródce, ale też w całej szerokiej kategorii jazzowej Nafs… dominuje właśnie aktualne zestawienie sprzedaży serwisu Bandcamp. Mam nadzieję, że zespół będzie zbierać żniwo tych działań jak najprędzej, skoro sezon festiwalowy zaczyna się na nowo. O docenienie roli Pędziwiatra w tym projekcie w ogóle się nie boję, boję się tylko trochę o to, że na naszym rynku jazzowego pogranicza ten pracowity i kapitalnie rozwijający się muzyk zaczyna trochę konkurować sam ze sobą. 

Chociaż prawdę mówiąc jest nadzieja na mocną konkurencję, ale o tym w kolejnym wpisie – już niebawem, że tak wykorzystam serialowy (dziś finał Mare z Easttown, przypominam) cliffhanger.       

JAUBI Nafs at Peace, Astigmatic 2021, 8-9/10