Dziwny rodzaj ukojenia

Dużo myślę ostatnio o uzdolnionych debiutantach, którym trafił się ten rok na starcie kariery. Ale pomyślcie o kimś, kto pół wieku czekał na należytą ekspozycję swojej muzyki, przychodzi rok 2020, wszystko składa się idealnie – jest album podsumowujący dorobek z paroma utworami live, są wznowienia poszczególnych płyt, album koncertowy, duże materiały w prasie, koncerty w przygotowaniu, modny młody artysta (Devonté Hynes, znany jako Blood Orange) pisze entuzjastyczne słowo wstępne do płyty o tym, że zobaczyć na żywo tego człowieka to fascynujące doświadczenie, a inni fajni muzycy (Robyn, Devendra Banhart, Moor Mother, Caribou) opisują, jak bardzo ich zainspirował. A potem przychodzi ten wredny sezon i cóż – spotkania nie będzie, z eksponowanych godzin na dużych festiwalach nici. Zostaje tylko to, co prasa napisze. No więc trzeba pisać, że tym artystą skrzywdzonym przez los jest Amerykanin mieszkający od lat w Kanadzie Beverly Glenn-Copeland. I że wszyscy powinni go posłuchać, niektórym się spodoba, a pewna grupa odbiorców może go nawet rozpoznać. Być może wychowali się na jego muzyce, wcale tego nie zauważając.   

Praca na zapleczu telewizyjnej serii Ulica Sezamkowa może być jakimś punktem zaczepienia dla tych, którym nazwisko muzyka nic nie mówi. Tylko że ten odcinek sponsoruje literka T. Ta ostatnia z LGBT, bo BGC urodził się jako mężczyzna z błędnym oznaczeniem płci. Nazwa wytwórni Transgressive, która firmuje jego kompilacyjną płytę, może więc jeszcze być przypadkiem, ale tytuł albumu, Transmissions: The Music of Beverly Glenn-Copeland, to już świadoma gra słów. I można się sprzeczać o dzisiejszy stopień akceptacji dla różnych grup społecznych, ale afroamerykański transgenderowy artysta (i jeszcze buddysta) mający dziś 76 lat raczej nie miał w życiu z górki. Z drugiej strony – i to pewnie najbardziej fascynujące w tej postaci – trudno mi znaleźć więcej spokoju, spełnienia i radości życia w którymkolwiek z przesłuchanych w ostatnich miesiącach albumów. Nawet w swoich najsłabszych momentach wydana dwa tygodnie temu płyta przynosi więc jakiś rodzaj ukojenia.   

Nie tylko życie Glenna-Copelanda było skomplikowane (dużo pracy dla innych, brak sukcesów z własną muzyką, ukrywanie tożsamości płciowej aż do XXI w.). Także jego muzyka kryje kilka dużych zmian kierunku. Od folkowo-jazzowego pogranicza, które tu symbolizują takie utwory jak Don’t Despair czy River Dreams (oba zdają się odnosić do twórczości Joni Mitchell), aż po kultowe dziś nagrania z okolic New Age (wznowiona niedawno płyta Keyboard Fantasies), choćby kapitalne Ever New i Sunset Village, grane z wykorzystaniem Yamahy DX7 i śpiewane w zupełnie innym stylu. I innym głosem – bo styl wokalny, a nawet sama barwa, którą operuje artysta, z biegiem czasu ulegają transformacji. 

W tych najsłabszych momentach może się okazać, że znamy już lepszą muzykę w podobnym stylu – choćby lepszy gospel niż ten, który BGC prezentuje w Deep River, podlanym zresztą w obecnej tu koncertowej wersji afrykańskim sosem. Połączenie hiphopowych breaków i wokalu na przecięciu klasyki gospel w In the Image też brzmi co najmniej dziwnie. To już zresztą ten ostatni etap twórczości muzyka, XXI wiek. Bel canto ryzykownie połączone z elementami minimal music i trip hopu – jak w fascynującym na swój sposób La Vita, gdzie samo intro, przypominające Massive Attack, każe czekać na rychłe wejście Horace’a Andy’ego. Tymczasem to Glenn-Campbell, człowiek o wielu głosach. Zdarza się, że surfuje na grzbiecie fali kiczu, ale na tyle zręcznie, że nie tonie 

To, co uderza w tych utworach – i to już wszystkich – to jakaś bezczasowość. Glenn-Copeland przez większą część życia artystycznego musiał żyć trochę we własnym świecie, pozbawiony jakichś szerszych reakcji na swoją muzykę. Ale pozostaje w tym wszystkim dobrze, klasycznie wykształconym autorem – pisze płynnie, potoczyście wręcz, można się zżymać na poszczególne środki czy barwy, można mieć alergię na New Age, ale elegancji formy trudno nie zaobserwować. Taką muzykę mogliby grać do końca świata w kasynie w Las Vegas, gdyby ten cały świat rozmontować i zmontować na nowo w jakiejś alternatywnej wersji.  

A to moje początkowe hasło na temat skrzywdzenia przez los ma swoje bolesne drugie dno: Glenn-Copeland i jego żona po odwołanych trasach w 2020 r. stracili tak duże fundusze, że groził im status bezdomnych – pomogła zbiórka crowdfundingowa zorganizowana przez słuchaczy i przyjaciół. Możecie się dołożyć zakupem płyty – jedyna rozsądna forma w tych dniach. Na pewno się nie zmarnuje. Najwyżej wrzucicie Colours of Anyhow na repeat i pomyślicie o tym, że nawet na emeryturze można spełniać marzenia.

BEVERLY GLENN-COPELAND Transmissions: The Music of Beverly Glenn-Copeland, Transgressive 2020, 8/10