Jak zostałem starym wyjadaczem

Weekend spędziłem na warsztatach dla młodych dziennikarzy. Kazałoby mi się to ostatecznie i nieodwołalnie pożegnać z byciem młodym dziennikarzem, gdyby nie to, że się z tym pożegnałem jakiś czas temu. Właściwie to prawdopodobnie – używając terminologii, którą z lekka obśmiewałem na warsztatach – ktoś, kto przestaje być młodym dziennikarzem, staje się powoli starym wyjadaczem (tu zaszyję link dla uczestników zajęć, którzy będą wiedzieli, o co chodzi – i dorzucę pozdrowienia). Jedno z ostatnich pytań, jakie usłyszałem, dotyczyło tego, jak można recenzować tak dużo płyt. Sam nie wiem i wydaje mi się to trochę wbrew ludzkiej naturze. Ale sprawdziłem natychmiast po powrocie z warsztatów i okazało się, że ciągle działa – mogę coś opisać na poniedziałek, pod jednym warunkiem: że rzucę się na tę robotę bez zastanowienia nad tym, jak można recenzować tak dużo płyt. Prawdziwa odpowiedź na to pytanie, której nie potrafiłem udzielić na zajęciach brzmi: można, o ile tylko są jakieś ciekawe rzeczy do opisania. A są.

CUP Spinning Creature, Northern Spy 2019, 7/10

Po pierwsze, jest rodzinna płyta państwa Cline’ów, czyli znanego m.in. z Wilco gitarzysty Nelsa oraz znanej m.in. z Cibo Matto Yuki Hondy. Nie bardzo słyszę w albumie duetu CUP jakąś potrzebę walki o masową publiczność, ale z całą pewnością nie ma też cech, które by masowej publiczności utrudniały odbiór. To muzyka ładna i w pewnym sensie owoc emancypacji, bo w tym małżeństwie ostatnie zdanie artystycznie najwyraźniej ma Honda. Ona odpowiada za finalne brzmienie, za realizację nagrań i miks. On jest za to instrumentalistą – i nie tylko! – który błyszczy tu znacznie mocniej.

Z trudem łapie się to na definicję piosenek. Muzycznie, w partiach gitarowych mamy trochę Roberta Frippa, jest też sporo Roberta Wyatta w wokalach Cline’a – śpiewają tu niby oboje, ale to jego partie budują nastrój albumu. Funkujące Berries, od którego warto zacząć, żeby się tą płytą zainteresować, to esencja eklektycznego grania w stylu bardzo cool, z mieszaniną motywów zapętlanych elektronicznie i gitar, ale też zdradzająca inspirację brytyjskim fusion z okolic Wyatta. Tylko w czwartym utworze, z przewodnią rolą Hondy i jej automatu perkusyjnego, rzecz zaczyna się nieco zmieniać – idzie w kierunku bardziej elektronicznym. Wolę tu jednak zdecydowanie te wycieczki Cline’a, choćby i w stronę estetyki prog-rocka. Zwolnienia tempa w drugiej części (przy czym płyta jest ogólnie niespieszna) prowadzą ku delikatnemu motywowi w utworze As Close As That i końcówce, która kojarzyć się może z innym muzykiem z okolic brytyjskiej sceny Canterbury, Mikiem Oldfieldem. Niby nic wielkiego, ale ciągle bardzo dużo jak na trzy dni familijnej pracy studyjnej nad napisanymi wcześniej utworami.

THE CLANDESTINE QUARTET One for the Fossa, Two for the Wolverine, 33-33 2019, 7-8/10

Po drugie, jest The Clandestine Quartet, czyli idealny przykład zespołu, który nie generuje żadnych klików, trzeba więc się uciekać do niesportowych gestów (jak np. przekazywanie pozdrowień kilkunastu uczestnikom warsztatów z nadzieją, że chociaż oni klikną). A przy tym nie można tej formacji odmówić ani techniki, ani muzykalności, ani siły przyciągania. Ba – zdolności hipnotycznych, bo to jeden z tych albumów, który wsysa słuchacza i wypuszcza po kilkudziesięciu minutach w miejscu niezbyt odległym, ale ze świadomością odbycia jakiejś bardzo dalekiej podróży. Psychodeliczna, oparta na rockowych brzmieniach, transowa muzyka długich form, w których odgrywają rolę modyfikacje tak niewielkie i tak powolne, że mamy wrażenie zastygania w bursztynie (mój ulubiony Thank You Mr. Jackpots). Choć w polskich warunkach łatwiej by to było zdefiniować pytaniem: Dlaczego, u licha, tej płyty nie wydała krakowska firma Instant Classic?!

Cała czwórka muzyków – bracia Alan i Richard Bishopowie, Chris Corsano i Michael Flower – naturalnie wchodzi w konwencję swobodnego jam-session. Poszczególni członkowie grupy pracowali ze sobą wcześniej w różnych konfiguracjach osobowych, wystarczy im więc podstawić i otworzyć mikrofony. Tu mieli na nagrania siedem dni, a na całym albumie jest jedna niewielka mielizna nudy w utworze The Taxi Driver’s Claim of Fame, ale reszta trzyma w napięciu, albo wręcz (jak mistyczno-plemienne, powstałe ewidentnie z fascynacji transową muzyką północnej Afryki utwory Wrong Church i Wrong Religion) kompletnie zaskakuje. Szczególnie przekonują mnie partie perkusji Corsano – bywa że jest najbardziej… melodyjnym instrumentalistą w składzie. Gra też jak zwykle ze zwinnością i precyzją. Mocniej eksploduje to wszystko rockową energią – na chwilę – w utworze tytułowym, więc ten można by uznać za rodzaj lotniska dla tych, którzy szukają na płycie dzikiej energii innych projektów Corsano. Dłuższe, jamowe fragmenty w pierwszej części programu (który jest obszerniejszy w cyfrowej wersji) mają energię przeróżnych co bardziej swobodnych przedsięwzięć o rockowym charakterze, od Yo La Tengo po Sun City Girls (zespół Bishopów), ale znajdzie się nawet parę kawałków dla starych wyjadaczy klasycznego rocka.