Jestem na ta
Z lubelską grupą Tatvamasi staram się być na bieżąco od lat, odkąd kompletnie zaskoczyła mnie wieść, że polski zespół, którego nazwy nie kojarzę, nagrywa dla Cuneiform – wytwórni o historycznym znaczeniu dla amerykańskiej awangardy rockowej i fusion. I to od razu przy okazji debiutu! W międzyczasie jednak legendarna wytwórnia wpadła w mocny dryf i choć dziś wznowiła działalność, bardziej płynnie niż katalog Cuneiformu prezentuje się aktualnie dyskografia Tatvamasi. Wydali już piątą płytę zatytułowaną Haldur Bildur, zdążyli zaliczyć katalogi Requiem Records i legendarnego Obuha (o Amor fati wspominałem na Polifonii), a teraz po raz drugi publikują dla Audio Cave. Wprawdzie sam zagapiłem się przez kilka tygodni, to ten ich powrót do Audio Cave muszę uznać za szczęśliwy i udany.
Od czasu tego debiutanckiego Parts of the Entirety grupa poszerzała skład i wysubtelniała. Była kwartetem, dzisiaj jest formacją siedmioosobową, z dwuosobową sekcją smyczkową, podobnej wielkości dętą, no i trzonem w postaci jazz-rockowego tria gitara/bas/perkusja (odpowiednio: Grzegorz Lesiak, Łukasz Downar, Krzysztof Redas). Choć trzeba zaznaczyć, że saksofonista Tomasz Piątek gra w zespole od początku, jego obecność bardzo się na pewno przysłużyła obecności w Cuneiform, a na nowym albumie jest parokrotnie odpowiedzialny (lub współodpowiedzialny – z trębaczem Janem Michalcem) za fragmenty najmocniej kojarzące się ze sceną Canterbury, z zespołem Soft Machine lub nawet francuskim Gongiem. Mam tu na myśli choćby intro utworu tytułowego. Sam tytuł nawiązuje do wiersza Józefa Czechowicza Hildur baldur i czas.
Najważniejszym brzmieniowym wydarzeniem w zespole wydaje mi się jednak dołączenie żeńskiej (Anna Witkowska-Piątek – skrzypce, Małgorzata Pietroń – wiolonczela) sekcji smyczkowej, która na nowym albumie odgrywa kluczową rolę w najlepszych momentach. Na wejścia skrzypiec i wiolonczeli w Chodzę spać do rzeki lubię myśleć jako o przykładzie takiej muzyki totalnej, która w momentach największych kulminacji nie epatuje natężeniem dźwięku czy przesterami, nie traci też swoistej delikatności i finezji. Kapitalny temat Chodzę… odnosi się po trosze do melodyjnych linii Jaga Jazzist, z drugiej strony – bezpośrednio do muzyki świata (wydaje się, że członkowie grupy musieli przed tymi sesjami słuchać nieco nowej muzyki z Afryki i Bliskiego Wschodu). Podobne liryczne tropy zbliżające Tatvamasi do Norwegów z Jaga – niebezpośrednio, ale właśnie w sposobie myślenia o melodii – znajdziemy też w długim temacie budowanym na dialogu z partią smyczkową w U.L. To dobry wzór fusion z ostatnich lat, a lublinianie w mniejszym składzie potrafią stworzyć podobną atmosferę. Można mieć zastrzeżenia co do tego, jak ten temat rozwijają (to znów najlepiej wychodzi w Chodzę…), ale rzecz napisana została atrakcyjnie, a wykonywana jest na sporym luzie. Przydałby się być może wyraźniejszy sznyt producencki, ale skoro już luz i ponadgatunkowa improwizacja, to może musi w tym być trochę chaosu? Jestem więc na tak, ale też w luźny i niezobowiązujący do stemplowania laurek sposób. Takie „ta” jak Tatvamasi.
TATVAMASI Haldur Bildur, Audio Cave 2019, 7-8/10