Dzień polskiego popu: Mary Komasa

Mało kto pisze o mainstreamowych polskich płytach, tym bardziej że większość wychodzi w jednym rzucie, w ciągu tygodnia czy dwóch pod koniec października. I w sumie to się nawet nie dziwię. Polska muzyka środka dawno przestała być atrakcyjnie żenująca, za to często bywa nużąco profesjonalna. Trzeba trochę czasu, by wypunktować lepsze i gorsze strony. Ale dość szybko przekonamy się co do jednego: w produkcji muzyki pop mamy wciąż krótką ławkę. A pod względem potencjału promocyjnego i dystrybucyjnego duże wytwórnie zostały już dawno doścignięte przez niezależnych. Ponieważ jednak sporą część ostatniego tygodnia spędziłem na robieniu notatek, dziś zamierzam zalać Polifonię krótkimi notami o polskim popie. Nowa co dwie-trzy godziny. Na początek…

Oto wielka tajemnica OLiS-u. Płyta dość oczekiwana, drugi album Mary Komasy, wychodzi w połowie października i nawet nie trafia do krajowego top 40, w którym teoretycznie niszowy Piernikowski hula sobie w najlepsze drugi tydzień, na szczycie króluje Komeda, a antologia archiwaliów Jacka Skubikowskiego debiutuje w połowie stawki. Nie mówiąc już o Muńku Staszczyku – w debiucie od razu na miejscu trzecim. Jeśli jesteś mainstreamową wokalistką z ambicjami, to w takich chwilach nie potrzeba dziennikarza, żeby uznać, że coś poszło nie tak.

Sam zresztą nie potrafię tego wytłumaczyć, Sauvages to naprawdę niezły kandydat na singlowy przebój. Może poprzednim czegoś brakowało, ale nie trzeba być szczególnie spostrzegawczym, żeby zauważyć, że na OLiS-ie znacząco gorsze rzeczy się sprzedają. Może jest to zatem kwestia wizerunku i stylistyki – mieszaniny lekkiego mroku, chłodu i brzmieniowej kreacji z okolic dostojnego i trochę wyblakłego emocjonalnie skandynawskiego electro-popu. Coś sprawia, że Komasa brzmi nie jak topowa artystka polska, tylko bardziej jak reprezentantka mocnej drugiej ligi zagranicznej. Czy to dystans? Być może, choć w deklaracjach Komasa chciałaby być wręcz głosem pokolenia, próbuje uderzać w tony niemal prowokacyjnie wolnościowe (Be a Boy zmierzające ku akcji społecznej), ale ewidentnie rozdarta jest między społecznym zaangażowaniem i pragnieniem rewolucji (wprost wyrażanym w niezłym skądinąd Taste) a bardzo zdystansowaną i schłodzoną, minimalistyczną konwencją, no i przede wszystkim oddalającym od tych pokoleniowych deklaracji językiem angielskim. Jakoś tak się utarło, że jeśli się chce coś powiedzieć ludziom w Polsce, używa się dziś polskiego. Iluzja Polski jako nowej Szwecji prysła ostatecznie w czasach Podsiadły i masowych sukcesów krajowego hip-hopu. Przydałoby się też zadbać o to, by w tę oszczędną – a oszczędność z zasady doceniam – oprawę piosenek Komasy wlać jednak trochę więcej życia.

MARY KOMASA Disarm, Warner 2019, 5-6/10