Diss na Disneya
W naturze już tak jest, że każdy chce coś dla siebie wyrwać. Uczą tego – w mniej lub bardziej łzawy sposób, niezależnie od realizmu – fabuły animacji o zwierzętach. W szczególności jednak leży to w naturze ludzkiej, czego uczą z kolei historie filmów takich jak Król Lew. Jeśli stara wersja zarobiła już zasadniczo większość tego, co miała do zarobienia, robi się nową. Tak, wiem, że napisano ostatnio tysiąc pięćset tekstów o tym, po co komu remake Króla Lwa, ale odpowiedź jest w istocie jednozdaniowa: w naturze ludzkiej leży pomnażanie pieniędzy, a koncern Disneya doprowadził to do poziomu sztuki*. Kupicie drogi bilet do kina na remake historii, która sama w sobie stanowiła kulturowy remake Szekspira, w zaplanowanych momentach uronicie łzę, którą po seansie opakują wam w pamiątkową fiolkę i sprzedadzą za dodatkową opłatą. Kupicie ją ze łzami w oczach, postawicie na honorowym miejscu, a w końcu pójdziecie po raz drugi, żeby dobrać kolejny egzemplarz do kolekcji. A wszystko to w oczekiwaniu na ten moment, gdy otworzą kanał VOD i będziecie mogli płacić za to uczucie miesięczny abonament. Wierzcie mi, byłem niedawno z dziećmi w Eurodisneylandzie. Emocjonujący dzień, raz warto to przeżyć – nigdy w życiu nie widziałem precyzyjniej skonstruowanej wyciskarki do pieniędzy. Pytacie, gdzie w tym wszystkim jet muzyka? Pokazała to Beyoncé.
Oczywiście zarówno pani Carter, jak i superpopularny Childish Gambino – użyczający głosu głównym bohaterom – wykonują (jak pisała w „Polityce” Ula Schwarzenberg-Czerny) konkretną robotę: przenoszą rasowy środek ciężkości opowieści, pozwalają jej wybrzmieć wiarygodnie w nieco odmienionej przez ćwierć wieku Ameryce. Ale jest też drugi aspekt sprawy – The Walt Disney Company interesuje przyciąganie i krzyżowanie marek. A Beyoncé jest ciekawą marką, która może na zasadach symbiozy współpracować z marką studia, tak jak Marvel czy Gwiezdne wojny. Wyobrażacie sobie następną paradę w Disneylandzie stworzoną przez autorkę Homecoming? Serię gadżetów sygnowanych nazwiskiem Carter? Okolicznościowy gwiazdorski rollercoaster? Cykl programów z Beyoncé na nowym kanale VOD? Przy Homecoming mieliśmy dotknięcie Netflixa, tu romans – kto wie, czy nie wyjdzie dłuższy – z Disneyem. To raczej nie przypadek, tylko przyciąganie muzycznych marek. A w muzyce Disney jest obecny od 1989 r., głównie jako wydawca składanek dla dzieci, choć zabezpieczał, zgodnie z kontraktowymi prawami, wyłączność na muzykę do swoich filmów bardzo skwapliwie.
Beyoncé wykorzystuje tę sytuację ze swojej strony maksymalnie – skoro już wchodzi w układ z Disneyem, dlaczego przy okazji nie dorobić sobie albumem z muzyką inspirowaną Królem Lwem? Ten jest de facto alternatywnym soundtrackiem filmowym, a według samej twórczyni – rodzajem nowego rodzaju opowieści, narracji muzycznej, dzięki cytatom z filmu opowiadającej fabułę w inny sposób i stanowiącej naturalną platformę do parad, musicali (oficjalny musical już jest, może pora na remake?). I sprytnie – bo dla niej to szansa na kontakt z pokoleniem młodszej publiczności. O porażce biznesowej nie ma mowy. Elton wie to.
Znamy oczywiście – z filmu, ale też z kampanii promocyjnej – piosenkę Spirit nagraną przez Beyoncé do filmu. Jest na czym trenować ambicje – konkurencją pozostają superhity Can You Feel the Love Tonight oraz Circle of Life Eltona Johna i Tima Rice’a. Już ta druga pokazuje, czym się różnią dwie produkcje rozdzielone ćwierćwieczem. Tamta piosenka z pełną delikatnością przypatrywała się życiu dookoła, Spirit daje emocjonalnego kopa, ma wywoływać energię, jest uderzeniem mocniejszym, bardziej bezpośrednim, dostosowanym do rozwiniętej techniki nagraniowej. W poprzedniej bardziej liczył się songwriterski układ dwóch autorów, a całość bez straty tego, co najistotniejsze można było wykonać przy fortepianie. U Beyoncé jest i fortepian, ale liczy się przede wszystkim produkcja, bez niej hymnowa, chóralna konstrukcja zapadłaby się pod własnym ciężarem.
Ale płyta The Lion King: The Gift to rzecz jasna dużo więcej niż kończący ją Spirit. To zrealizowany pod kuratorsko-producencką opieką artystki godzinny zestaw utworów, który wjeżdża w koleiny albumu Black Panther Kendricka Lamara (też Disney!). Opisywanym przeze mnie tutaj. Czyli ma być krzyżówką płyty autorskiej i autorskiej kompilacji. Ma też mówić coś o prymacie czarnej kultury – są tu Lamar czy Pharrell Williams, ale bardzo obszerna lista gości wychodzi też w stronę gwiazd muzyki afrykańskiej. Pod tym względem zresztą łatwo jej twórczynię krytykować – historię ze wschodniej części Afryki opowiada muzyką artystów z zachodniej i południowej części kontynentów. Słychać to, co zostało już dobrze przyswojone, a nawet komercyjnie przeżute przez kulturę zachodnią, podczas gdy to we wschodniej Afryce – co wiemy choćby dzięki Nyege Nyege, wytwórni z filmowego miejsca akcji – dzieje się ostatnio najwięcej nowego. Tego ostatniego próżno szukać.
Tu jednak nie ma mowy o szukaniu nowości. The Gift jest raczej sprytnie zaplanowanym i zręcznym skokiem na drugi (po Homecoming) zrealizowany przez Beyoncé album w czołówce Billboardu. W tygodniu premiery udało się wylądować na miejscu drugim – zapewne tylko dlatego, że „jedynkę” po raz kolejny okupował asłuchalny krążek Eda Sheerana (na który w ogóle szkoda miejsca). Jest więc ta Afryka siłą rzeczy dość pocztówkowa i nudna, śpiewane w suahili fragmenty są kiczowate, ale dla paru momentów warto się zainteresować całością – i są to głównie te fragmenty, w których z kolei Beyoncé nawiązuje do tego, co ostatnio sama robiła lub wręcz twórczo przetwarza własny dorobek. Nile z Lamarem brzmi jak dalekie echo Formation. A tym bardziej warte uwagi są Find Your Way Back i – szczególnie – My Power, które wnosi do jej stylu relatywnie najwięcej różnorodności rytmicznej charakterystycznej dla Afryki. Tych samych, które w większości fragmentów gaszone są tu jednak zestawem zgranych chwytów współczesnego popu.
Na koniec jednak ważna uwaga: Król Lew nie zmienił przecież charakteru i ciągle jest filmem dla dzieci. Beyoncé poszła za tym i stworzyła komunikatywną, łatwą w odbiorze płytę z muzyką, która dzieciom jakiś obraz wpływów afrykańskich w dzisiejszym popie odmalują. Może to w ostatecznym rachunku gorzej niż u Lamara, a nawet słabiej niż u Eltona (w kwestii singla), ale zarazem wciąż więcej niż wynosi dopuszczalna norma u Disneya? A na pewno ciągle wyżej niż poziom muzyczny wstępnie wyznaczony przez krajową kinematografię dla filmów o Piłsudskim i (jeszcze bardziej) Legionach. Może dlatego, że Disney umie w kapitalizm, a my próbujemy w kapitriotyzm.
BEYONCE / RÓŻNI WYKONAWCY The Lion King: The Gift, Disney 2019, 5/10
*Tak, też wychowałem się na Disneyu. Tak, Disney robi(ł) fantastyczne rzeczy. Tak, żyjemy w kapitalizmie, wiemy, na czym to polega.