O jednym takim, co ukradł Księżyc
W roku 1969 David Bowie wiedział o piosence więcej niż ktokolwiek inny, choć niewiele na to wskazywało. Miał za sobą paroletnią karierę, bez wielkich sukcesów, ale wszystko zmieniła jedna decyzja: naprędce nagrany (w czerwcu) i błyskawicznie wydany na singlu utwór Space Oddity stał się jego pierwszym przebojem. Wszystko po to, żeby wydawnictwo było na rynku – i w radiu! – w chwili lądowania człowieka na Księżycu, której 50. rocznicę dziś obchodzimy. Warto docenić marketingowy charakter tego gestu – bo gdyby nie ta jedna decyzja, być może nie wspominalibyśmy dziś w ogóle potężnej kariery i tak wybitnej dyskografii Bowiego. A w lipcu 1969 r. sytuacja nie była tak oczywista.
Nie wiadomo było, rzecz jasna, czy uda się na Księżycu wylądować. A czy wtedy byłby odpowiedni moment na wypromowanie swojej piosenki? Producent Tony Visconti w każdym razie premierę odradzał i uważał za tani trik – oddał pracę nad tą sesją Gusowi Dungeonowi (wcześniej, co ciekawe, odrzucił ofertę George Martin). Visconti nie był zresztą zadowolony z brzmienia sesji Bowiego w tamtych czasach. Utwór najpierw zarejestrowano w lutym w wersji demo (wersja powyżej, kolejną wersję wydano niedawno w zestawie Mercury Demos), później w ostatecznej 20 czerwca 1969. Dodatkową presję na zgranie premiery w czasie z misją Apollo 11 wywierała wytwórnia – nieuznająca wtedy Bowiego za wielką gwiazdę, zresztą nawet po premierze i relatywnym sukcesie utworu (pierwszy hit tego artysty w czołówce brytyjskiej listy przebojów) była to linia zrozumiała – tuż po Space Oddity Bowie nie miał podobnego kalibru przeboju. Samo Space Oddity próbował wycisnąć do maksimum – na rynku włoskim promował wersję z nagranymi na nowo wokalami (Ragazza Sola, Ragazzo Solo) i z wersją tekstu jako miłosnego wyciskacza łez.
Sens tego wszystkiego polegał jednak na związaniu historii astronauty dryfującego w ciemną i chłodną przestrzeń kosmiczną – co było obrazem zainspirowanym 2001 – Odyseją kosmiczną Stanleya Kubricka (1968 r.) z wielkim wydarzeniem, jakim było lądowanie na Księżycu. Piosenka pojawiała się tego dnia na playlistach radiowych, została też wykorzystana podczas transmisji z wydarzenia realizowanej przez BBC (ta zawierała też niepublikowaną później muzykę autorstwa Pink Floyd, którzy mieli artystycznie spieniężyć fascynację Księżycem na płycie Dark Side of the Moon już po kilku latach). Ale istotny był ten związek – już na zawsze Space Oddity miało swoje kolejne rocznice świętować podczas rocznic pierwszego kroku człowieka na Księżycu. I miało być przypominane, gdy tylko trzeba było przypomnieć atmosferę końca lat 60. Nie ma znaczenia fakt, że tekst nie opowiada historii TYCH astronautów. Nic nie szkodzi – obok piosenki o alienacji, o miłości, może też o narkotykach, stała się poniekąd także piosenką o tych astronautach.
Dopiero kolejne wersje singla zapewniły Bowiemu wejście na szczyt – ta z roku 1973 trafiła na listy bestsellerów za oceanem, a ta z roku 1975 przyniosła wreszcie numer jeden w Wielkiej Brytanii. A Bowie nagrał jeszcze jedną – akustyczną – w roku 1979, później odnosząc odnosząc się do historii majora Toma ze Space Oddity w dwóch (a – jeśli wziąć pod uwagę pożegnalne Blackstar – to nawet w trzech, można oczywiście spekulować o wpływie utworu na Rocket Mana Eltona Johna) piosenkach. Kilka lat temu swoją wersję na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej nagrał (prawdziwy) kanadyjski astronauta Chris Hadfield. A tuż po śmierci Bowiego utwór wrócił na listy przebojów. Teraz Warner przygotował okolicznościową reedycję singla na 50. urodziny – w dwupłytowej wersji. Jest stosowna strona internetowa pod tym adresem. Premiera odrestaurowanego wideoklipu odbędzie się w Kennedy Center w Waszyngtonie. A prezentacja piosenki będzie towarzyszyć dzisiejszym wydarzeniom w Centrum Nauki Kopernik w Warszawie. Oczywiście wiadomo jaka inna duża rocznica będzie tam świętowana.
Bowie był w okresie Space Oddity uważany za artystę jednego przeboju. I paradoksalnie – w pewnym sensie oczywiście, bo żadnego z kolejnych mu nie odbierzemy – nim pozostał. Jest autorem jednej genialnej, wybitnej i znakomicie sprzedanej marketingowo piosenki, której wartość rośnie za każdym razem, gdy wspominamy zamierzchłe już czasy podboju kosmosu. Przyznaję, że dla mnie to była i pewnie już zawsze będzie jedna z kilku najwybitniejszych piosenek, jakie ktokolwiek kiedykolwiek napisał.
A kto chciałby poczytać o 10 fantastycznych historiach muzycznych, może kontynuować tutaj.
Komentarze
Nawet nie wiedziałem, że śpiewał po włosku! A właśnie kończę czytać „David Bowie. A life”. The definitive book on Bowie.
Przy okazji, moja ulubiona, Cygnet C.:
https://www.youtube.com/watch?v=uyDmt-Yrhww
Z przeproszeniem, nocna zmaza autora celebrowana za dnia.