Zespół zgody narodowej?

Dzisiaj na Polifonii same dobre wiadomości. Bo po pierwsze ta piątkowa premiera singla Enchanted Hunters naprawdę daje do myślenia. Dużo już było stylizacji na lata 80., ta jest – włącznie z klipem – właściwie bezbłędna. Ale czy tylko o to chodzi? Ponieważ to mój blog, odpowiem od razu: nie. Plan działania wpisuje się i w poszukiwania brzmieniowe Ariela Pinka, i – wokalowo – w styl polskich nagrań grup Sorja Morja czy Rycerzyki, do pewnego stopnia nawet Ballad i Romansów, a przy tym na poważnie, bez obśmiewania, wykorzystuje zmitologizowaną konwencję Papa Dance (co uderza w czuły punkt wielu polskich krytyków, w tym w dziesiątkę u Porcys). Ale rzecz nie tylko w tym, co robi, ale jak: pewnym ruchem, bez zbędnych zalotów, z sygnałem, że na płycie będzie dobrze, bo generalnie autorki już tam są (odchodzą, wyciszając ładną wokalizę, jak gdyby rzecz miała trwać na płycie dłużej). Wszystko się tu zgadza, włącznie z tekstem pełnym dość aktualnych strachów o siebie i ludzkość. To piosenka o tym uczuciu, które rządzi Polską i nie tylko: niech nam wreszcie ktoś powie, jak jest i co mamy robić. Choćby mama.

Może to jeszcze nie jest ten tytułowy Zespół Zgody Narodowej, ale przecież musiałem was tu ściągnąć jakimś optymistycznym clickbaitem, a rzeczywistość jak zawsze bardziej skomplikowana. Jednak zgoda co do wagi tej piosenki wydaje się i tak dość powszechna. A przy tym bardzo potrzebna, bo międzyśrodowiskowa i międzypokoleniowa.

W sobotę miałem przyjemność spędzić dzień na Halfway Festivalu, który przyniósł mi sporo podobnego optymizmu. Z jednej strony Oxford Drama, o których parokrotnie pisałem, ale bardzo rozwinęli się koncertowo – grają w kwintecie, kompletnie pozmieniali aranże piosenek i wykonują dwa świetne covery: Dreams Fleetwood Mac oraz Hysteric Yeah Yeah Yeahs, przy czym styl tej pierwszej coverowanej grupy ewidentnie odciska piętno na nowych utworach. Gosia Dryjańska niesamowicie rozwinęła się wokalnie. To miłe oglądać kolejny występ tak młodej grupy w odstępie kilku lat (a że są młodzi, to jasne, podśmiewali się, że Dreams jest starsze niż wszyscy w grupie), bo rzeczywiście widać rozwój. A z Enchanted Hunters mogliby spokojnie wystąpić na tej samej scenie – weźmy choćby Velvet z zeszłorocznej płyty, zresztą – jak dowodzi koncert – mocno niedocenionej.

Tego samego wieczoru w amfiteatrze Opery Podlaskiej w Białymstoku wystąpiły jeszcze cztery inne wokalistki. Kotori z Litwy to była raczej próba rozgrzewki, KARYYN dała za to w podobnym układzie (czyli z syntetycznym podkładem i dośpiewywanym głosem) bardzo emocjonalny recital piosenek z tegorocznej płyty. Łatwiej po czymś takim zrozumieć jej sposób działania – to swoje przedziwne, natchnione R&B mogłaby śpiewać a cappella, wszystkie dodatki tylko dodają piosenkom barw, zazwyczaj mrocznych. Program ma na razie krótki, ale umiejętności imponujące i jest na czym budować. My Brightest Diamond repertuar ma za to duży i jeszcze wyjątkowo dobrze znany w Białymstoku. A za sprawą koncertu, który zagrała na tej samej imprezie pięć lat wcześniej, stała się tu nieformalną (chyba), ale na pewno realną headlinerką całego festiwalu. Amfiteatr w nadkomplecie śledził jej sceniczny performance na głos, perkusję (przyjechała tylko z bębniarzem), aktorską gimnastykę, dialogi z publicznością i inne instrumenty, właściwie już mniej ważne. Temperament bohaterki sprawiał, że schodziły na drugi plan, czasem nawet same piosenki schodziły. Pierwszy raz widziałem Sharę Worden (a dziś Sharę Novą) na scenie i jeśli taki show zrobiła poprzednio, to nie dziwię się, że ludzie wrócili.

Na koniec zagrała Julia Holter z zespołem, chyba już lekko zmęczonym trudami wielotygodniowej trasy, dość dokładnie, choć z problemami technicznymi, oddającym całe to brzmieniowe szaleństwo płyty Aviary (2/3 repertuaru), z paroma hitami z poprzedniej płyty głównie w końcowej części (i z Betsy On the Roof na bis, ale też rzadziej grywanym I Shall Love 1). Tashi Wada grał na dudach, były skomplikowane partie przetwarzanej na różne sposoby trąbki, altówka i sekcja rytmiczna z kontrabasem. Dużo się działo, większość tego chyba nawet było w amfiteatrze (Holter zachwycona obiektem) słychać, wróciłem więc do domu zadowolony z kolejnego koncertu artystki, którą uwielbiam na płytach, ale w wersji koncertowej z pewnością niesie pewien garb muzyki dość „trudnej”, jak ją zapowiedziano w Białymstoku. Jakkolwiek nie lubię tego określenia, to po wystrzale emocjonalnym MBD trudno od razu przejść do takiego analitycznego odbioru samej muzyki, dobrze wykonanej, ale bez scenicznych fajerwerków. Było miło. Fajne miejsce i festiwal – pewnie się powtarzam, bo inni już pisali – na którym można spokojnie posłuchać WSZYSTKICH koncertów, mając pewność, że niczego się nie ominęło.

Ścieżkę dźwiękową w drodze powrotnej zapewniła mi sesja Orena Ambarchiego, Marka Fella, Willa Guthriego i Sama Shalabiego. Lubię każdego z osobna, ale trudno było sobie ich wyobrazić razem – tu techno, tam muzyka Egiptu, tu gitary, tam komputery. Ale to się układa – w dwóch setach – w bardzo logiczną i pełną dyscypliny całość. Fell, sporo ostatnio kombinujący na styku naturalnych i syntetycznych barw perkusyjnych, narzuca obłąkańczy grid, Guthrie na perkusji wchodzi z nim w funkową reakcję, trochę jak Eli Keszler ze swoimi na poły syntetycznymi barwami. Shalabi i Ambarchi grają dość minimalistycznie, pozostawiając dużo przestrzeni na tę całą perkusyjną polirytmię. W Oglon Day 1 daje to po prostu mocno psychodeliczny, transowy kawałek, w rozpoczynającym się nieciekawie Oglon Day 2 płynie w stronę czystego techno w bardzo dobrze zaplanowanej (nie chce mi się wierzyć, żeby to nie było tematem jakichś ustaleń) końcówce. Wbrew tytułowemu poleceniu tylko słuchałem (zresztą co miałbym oglądać poza tym słoniem na okładce?), ale kupiłem w wersji cyfrowej i były to dobrze wydanej pieniądze.

OREN AMBARCHI, MARK FELL, WILL GUTHRIE, SAM SHALABI Oglon Day, 33 33 Records 2019, 7/10