Jeśli padniemy, to przez nieuwagę
Każdy w miarę świadomy użytkownik mediów społecznościowych na pewno zdaje sobie sprawę z podstawowych praw dzisiejszej ekonomii uwagi. Podpowiadają one, że o tej porze roku powinienem pisać o Konkursie Piosenki Eurowizji. Pokazują mi to jasno statystyki bloga – jest szansa na doroczny peak, może nawet rekord. Statystyczni odbiorcy chcą czytać o Eurowizji, chociaż czytali o nim przed rokiem i przed dwoma laty – a może właśnie dlatego. Ich uwaga jest skierowana w kierunku tego, o czym warto podowcipkować, żeby ludzie w sieci uznali nas za ludzi wartych uwagi. Identycznie jest z ludźmi zasypującymi nas komentarzami w sprawie Gry o tron albo informującymi, jaki kolejny rekord pobił film Tylko nie mów nikomu. Słowo atencjusz, opisujące ludzi nerwowo próbujących ściągnąć uwagę innych, z pewnością jest jednym z tych neologizmów, które na dłużej zagoszczą w słowniku języka polskiego. Niektórym nawet za taką postawę płacą. Na przykład dziennikarzom.
Korzystam z fenomenu – co tu kryć. Ale zarazem ekonomia uwagi, która wobec nadmiaru oferty każe wyżej cenić nasz poświęcany na coś czas niż wydawane pieniądze, przynosi także inne zjawisko. Pisali o nim ciekawie Mirek Filiciak i Alek Tarkowski w jednym ze swoich felietonów na łamach (szczęśliwie podtrzymanego przy życiu) Dwutygodnika, nazywając ekonomią nieuwagi. Otóż w tym samym czasie, gdy całą uwagę pochłania nam jakaś przykładowa Gra o tron albo inna śmieszkowo traktowana Eurowizja, staramy się nadrabiać zaległości, zbierając masę wydawnictw, których nigdy nie przeczytamy albo nie przesłuchamy. Na koniec roku sterta rośnie, a autorzy felietonu konstatują, że Kupowanie, które staje się nową formą lektury czy oglądania, to kamyczek do ogródka miłośników ekonomii uwagi. I życzą czytelnikom nudnych świąt (sam bym chciał takie mieć). Ale drobna informacja z boku strony przypomina nam, że nawet czytając ich tekst uczestniczymy w obrocie gospodarczym najcenniejszym zasobem, czyli czasem: 7 minut czytania, a potem – Jeszcze 2 minuty czytania.
Do ekonomii uwagi i tej opisanej przez autorów Kultury 2.0 ekonomii nieuwagi dodałbym jeszcze ekonomię poszarpanej uwagi, albo ekonomii niezdecydowania, która towarzyszy mi każdorazowo, gdy płyt do posłuchania w danym tygodniu było zbyt dużo. I to pachnie, i to nęci – jak proroczo opisywał ten fenomen Aleksander Fredro. Zauważyłem, że jeśli w poniedziałek nie jestem w stanie opublikować wpisu o najciekawszych premierach tygodnia, to nie dlatego, że za mało słuchałem, ale dlatego, że słuchałem zbyt dużo – i właściwie już nie wiem, co ważniejsze, co warto wziąć pod uwagę. A płyty często nie ułatwiają sytuacji.
Weźmy Szwedów z DEATH AND VANILLA i ich nową płytę Are You a Dreamer? (Fire 2019, 6-7/10). Z entuzjazmem przyjmowałem swego czasu To Where the Wild Things Are, ewidentnie nawiązujące do sennej i melancholijnej muzyki Broadcast, trochę też do bardziej motorycznego, wykorzystującego syntezatory, kosmicznego krautrocka. Sugerowała to idealnie już sama okładka. Nowy album trochę jeszcze tę formułę wygładza – niby z sennej nostalgii nie ruszamy się daleko, ale robi się z tego niepostrzeżenie bardziej Air niż Broadcast (szczególnie w Let’s Never Leave Here). Czy to źle? Zasadniczo nie, szczególnie gdy wpadamy na chwytliwy fragment, a takim jest zaraz na początku A Flaw In the Iris. Ale pytanie, czy warto inwestować czas i uwagę w grupę z Malmo, pojawia się nieubłaganie. Jedno, co rozprasza wątpliwości, to wydłużone Eye Bath, jedyny utwór na płycie, w którym Szwedzi tracą kontrolę i przestają być tylko nową wersją czegoś, co już było.
Dość podobnie mam z płytą familijnej supergrupy HOLAKI Niewidzialna droga do domu (Holaki 2019, 6/10). Są fragmenty, które mnie przy niej trzymają. Tak jest z promującym całość Ty i twój stary, korzystającym z know-how Holaka-ojca (efemeryczna grupa Malarze i Żołnierze), ale zarazem zgrabnie wchodzącym w konwencję wyrafinowanego popu – mam wrażenie, że nawet takiego z orbity Porcysa, który to serwis do tej pory dość chłodno oceniał propozycje Mateusza Holaka (i szczerze ciekaw jestem ich spojrzenia na ten album). Fakt, że z działaniami najaktywniejszego członka rodziny były problemy – sam nie kupuję tej jego rapowej odsłony, choć zarazem bardzo poważam jako autora okładek. Na płycie, poza solidnym kręgosłupem z 2-3 piosenek, mamy już delikatne ślizganie się na obrzeżach tamtej rapowej estetyki (Drogi prezent), ewidentnie słabsze momenty (Las samobójców), no i trochę elektronicznej panierki – tę z wstępu i zakończenia uznałbym za średnio przydatną. Mówiąc językiem popkultury, na który nas nakierowuje ten główny wątek serialowy: nie ma cringe’u, ale nie wiem, czy materiał na binge z tego nie będzie, poza tym chyba dość szczerym i wciągającym do tego rodzinnego świata Twoim starym. To niezła płyta, ale jeśli Jarek Szubrycht pyta, dlaczego dopiero teraz panowie się zebrali, to ja zapytałbym raczej, dlaczego JUŻ teraz? Przypadek każdej z muzycznych rodzin pokazuje, że to krok, który dużo zmienia. Trzeba będzie teraz do tego wracać, szczególnie wobec pewnej już popularności singla, co solowe muzyczne przedsięwzięcia (drugi z synów to Kuba, obu pamiętać można z Kumki Olik i Podobno nie ma już Francji) zostawi raczej na marginesie. To nie przypadek Waglewskich.
Zabawny dla mnie samego był kontakt z zespołem, w którym nie dość, że nie ma żadnego z założycieli, to jeszcze żaden z nich nie grywał w tym zespole w XX wieku! A były okazje, że działali na tyle w zapomnieniu, że mógł na scenę wejść niemal ktokolwiek. To w teorii gorzej niż wyśmiewane czasem trzecie albo czwarte składy wielkich niegdyś zespołów, które zarabiają pieniądze koncertami w małych klubach albo dla prywatnych sponsorów. Włączyłem więc sobie nową płytę mojej niegdyś ulubionej grupy GONG zatytułowaną The Universe Also Collapses (Kscope 2019, 6/10) raczej z myślą o tym, żeby się popastwić albo bez konsekwencji pokręcić sobie z tego bekę. Tymczasem ten prawie-cover band z Brazylijczykiem Fabio Golfettim na czele (gitara, śpiew) brzmi tak jak Gong za niezłych czasów. Bez bólu wysłuchałem szczególnie długiej kompozycji Forever Reoccuring, śpiewanej jak z Daevidem Allenem w składzie, a spuentowanej świetnie kodą sekcji dętej niczym za czasów Didier Malherbe’a. Owszem, są i mielizny wynikające z chęci odtworzenia za wszelką cenę stylu zespołu z okresu, gdy naiwna psychodelia przechodziła niezauważalnie w całkiem profesjonalnie szyty jazz rock. Owszem, My Sawtooth Wake jest już dużo słabsze. Ale najbardziej zabawne jest to, że jako stary fan Gongu rozpoznałbym każdą z tych (nowych przecież) kompozycji po trzech nutkach.
Sami widzicie – o ile ekonomia uwagi nie zadecydowała o porzuceniu przez was tego wpisu – że ogólnonarodowej dyskusji z żadnej z tych płyt się łatwo nie ukręci, chociaż ciągle na każdej jest w istocie więcej tematów do rozmowy niż w Eurowizji. Nasz problem polega na tym, że – paradoksalnie – dostęp do prawie całej wydawanej co tydzień muzyki, jaki oferuje streaming, raczej utrudni niż ułatwi zapoznanie się z tymi płytami. A człowiek siedzi tak cały dzień i nie może wybrać – albo raczej stoi, bo tak było u Fredry:
I tak stoi aż do rana,
A od rana do wieczora;
Aż nareszcie przyszła pora,
Że oślina pośród jadła –
Z głodu padła.