Koniec gry o tron

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Mówili wczoraj, żebym nie zaglądał do internetu, bo na pewno ktoś mi zdradzi szczegóły najnowszego odcinka Gry o tron. Tymczasem żeby poznać szczegóły najnowszego odcinka Gry o tron nie wystarczy nawet wejść na HBO – bo trudno przecież odróżnić bohaterów w odcinku, który operuje głównie w paru poziomach czerni, których, jak się okazało, mój domowy telewizor nie potrafi wyświetlić. Domyślam się, że pozwoliło to mocno ograniczyć budżet na efekty, a także liczbę statystów i wykorzystywać tych samych zombiaków w kółko (w końcu recykling leży, hm, w ich naturze), no ale bitwy powietrzne, w których przez długie minuty nie jesteście w stanie odróżnić alianckich smoków od smoka nieprzyjaciela? Trudno w takich ciemnościach o spoiler, bo trudno mieć pewność, kto z bohaterów w ogóle ocalał. Trudno również nie spodziewać się, że losy bitwy i tak zmienią się w ostatnich sekundach, choćby miała przylecieć Kapitan Marvel. Gra o tron przez te lata zmieniała się tak jak cała popkultura. Z pokrętnej, ale w miarę logicznej historii – w stronę opowieści, w której dowolny cud może się wydarzyć w dowolnym momencie, bo taka konwencja i nie trzeba niczego nikomu tłumaczyć. Wystarczy ewentualnie zamienić to w żart. Zmartwychwstać to jak splunąć, pokonać wszystkich naraz to jak pstryknąć palcami, a naprawdę umierasz tylko wtedy, kiedy skończy ci się kontrakt.

Ponarzekałem trochę, ale i tak szanuję, że w Grze o tron obywamy się bez filozoficznych wynurzeń o superbohaterskim losie w stylu Coelho albo cienkich nawiązań do filmu Big Lebowski, które w nowych Avengersach wypełniają te długie fragmenty, gdy nic się nie dzieje albo gdy trzeba zareklamować niemiecką motoryzację, bo wykupiła product placement. A nie każdy garb scenariusza da się wyrównać i zaszpachlować przy pomocy wymiaru kwantowego, podróży w czasie albo Kapitan Marvel. Dialogów na przykład to nie dotyczy. No i bitwa w Grze o tron pozostaje jednak brutalną rzezią (choć krew jest tak czarna jak cała reszta), a nie zamienia się, jak w Avengersach, w mecz futbolu amerykańskiego na konwencie SF – z jedną tylko modyfikacją: że rzuca się rękawicą, zamiast używać rękawicy do rzucania. Niemniej jednak pewne prawa pozostają uniwersalne: każdy cykl współczesnej popkultury, im bardziej próbują go zamknąć, tym bardziej staje się własnym benefisem.

Zmierzam jednak do tego, że te wszystkie filmowo-serialowe triki i fastrygi to jednak naprawdę godna najwyższego szacunku gra fair w porównaniu z monetyzacją serii na innych polach. Przypomina o tym wydawnictwo For the Throne (Music Inspired by the HBO Series Game of Thrones). Smutny zestaw utworów bardzo znanych wykonawców (od Travisa Scotta po The National i od Ellie Goulding po Matta Bellamy’ego z Muse), zamówionych i zebranych na zasadzie samograja, który będzie się klikał przez cały pożegnalny sezon serialu, a może nawet ktoś sobie to kupi na nośniku na pamiątkę, nieświadomy, że rzecz nie ma nic wspólnego z muzyką z Gry o tron. Na nic oburzone komentarze o tym, gdzie się podziała piosenka Florence & The Machine rzeczywiście w serialu użyta, nie ma Eda Sheerana, a utwór The National to coś zupełnie innego niż znane z ekranu The Rains of Castamere (to było już zresztą na soundtracku II sezonu).

Tutaj chodziło raczej o to, by nałapać możliwie dużo piosenek znanych nazwisk ze słowami w rodzaju królestwo, krew, śnieg albo ogień w tekście. Ewentualnie z przypadkowo wyciętym cytatem z listy dialogowej Gry o tron, który w piosence zyskuje inne znaczenie (Power Is Power SZA, The Weekend i Travisa Scotta), albo – dla najbardziej zaawansowanych (Bellamy) – z wykorzystaniem tekstu po valyriańsku. W końcu każdy serwis streamingowy chciałby mieć w tym sezonie coś, co się kojarzy z Grą o tron. Bodaj tylko kawałek Lil Peepa ewidentnie nic takiego nie ma – opowiada o śmierci w kontekście współczesnym, narkotykowym, no ale autor nie żyje i trudno, żeby coś nowego na zamówienie dopisał. Najwyraźniej jednak, choć nie żyje, ciągle był w targecie. Czy raczej jego słuchacze byli. Są momenty nieco lepsze (Mumford & Sons, o dziwo), ale dla większości tych nagrań szkoda miejsca na serwerach i pasma w streamingu.

Być może jednak nastrój udziela się szerzej. Armageddon Waits – śpiewa grupa Lamb na ostatniej płycie. Może i mało kto czekał, a przynajmniej nie tak wiele osób jak na nowy sezon GOT, ale jest nowy album triphopowego duetu przypominanego niezmiennie (także ostatnio, przy okazji powrotu III Symfonii) w dyskusjach o Góreckim. Niestety, nie ma się nad czym długo rozwodzić. Wspomniany już singlowy Armageddon… coś z dawnego stylu ma, ale całość to zalewajka na kościach starego Lamb przyprawionego odrobiną mniej lotnego Moloko i rozrzedzonego echami Enyi. Przy czym te ostatnie – o dziwo – zdają się tu sprawdzać jakoś najbardziej naturalnie (moje ulubione: Imperial Measures) i sprawią, że płyta The Secret of Letting Go – zupełnie przypadkowo dziś dobrana i oczywiście bez związku z Grą o tron – bardziej nadawałaby się na soundtrack do serialu wg George’a Martina niż to, co zebrała na wyżej opisanej kompilacji Columbia.

Swoją drogą – znaczący tytuł: The Secret of Letting Go. Zupełnie jak ta tajemnica, o której zapomina duża część artystów.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Polski kompleks zbrojeniowy

Z polską zbrojeniówką nie jest tak źle, jak myślimy, ani tak dobrze, jak by chciano, żebyśmy myśleli. Od kilku miesięcy model „dobre, bo zagraniczne” szczęśliwie dla krajowej zbrojeniówki przechodzi do defensywy. Dla ludzi z obronności nie jest specjalną tajemnicą, że sprzedający dyktują warunki.

Juliusz Ćwieluch

LAMB The Secret of Letting Go, Cooking Vinyl 2019, 5/10
RÓŻNI WYKONAWCY For the Throne (Music Inspired by the HBO Series Game of Thrones), Columbia 2019, 3/10

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj