Więcej Káryyn, mniej Billie Eilish, czyli o płytach tygodnia
117 min nowego Matthew Herberta i 80 min nowego Unkle – z tym zderzyłem się w weekend. Jedno i drugie byłoby fajnym gestem wbrew drażniącej modzie na płyty po 25 minut, gdyby nie to, że jest zwyczajnie przegadane, szczególnie w wypadku Unkle, któremu (co pamiętają zapewne stali czytelnicy Polifonii) kibicowałem nawet w trudnych czasach. Oczywiście, w piątek wyszła ponoć największa płyta wszechświata i okolic, czyli Billie Eilish. Spędziłem z nią tyle czasu, co z obiema wymienionymi na wstępie, ale niestety ogrom wielkości mi się nie ujawnił. Usłyszałem za to dwie, może trzy znane już piosenki, spektakularny – choć nierewolucyjny – pomysł producencki z bardzo, bardzo bliskim zbieraniem wokali i zabawą ze skrajnymi ustawieniami kompresji oraz sztukowanie płyty jakimiś kompletnie niepasującymi do reszty utworami znacząco gorszej jakości. Ja rozumiem, że „NME” daje 10/10, bo jak ktoś daje Scottowi Walkerowi 3/10, to musi widocznie stosować skalę odwrotną. Nie odmawiam talentu Eilish, a także jej bratu (Xanny robi duże wrażenie jako patent), ale trochę chyba za wcześnie ogłaszać, jak „NYT”, że Eilish będzie z nami na długo. Albo, jak Jarek Szubrycht w „GW”, pisać o rozstrzygniętej grze o tron. Nie w warunkach paroletniej orki dużego managementu i jednej z największych wytwórnianych fabryk hitów. Nie polemizuję z tym, że BE jest gwiazdą, bo to pokazują liczbowe wskaźniki, lecz artystycznie widzę to inaczej: JEDNA piosenka Káryyn z nowej płyty – Ever – rozkłada na łopatki cały album Billie Eilish. Tej ostatniej serdecznie współczuję – gdybym miał tak wielką rodzinną presję na sukces w show biznesie, też robiłbym się jednocześnie na pop i na gotyk. Chyba że tak czuje się dziś młodzież – jeśli tak, to przepraszam, współczuję i boję się, czy leki przyszłości będą odpowiednio skuteczne.
Eilish jest wyblakła emocjonalnie od smutku pierwszego świata, a jej dziecięca depresja wydaje się atrakcyjna (choć samo spieniężanie tej teen-depresji – zgrane promocyjnie z serialem 13 powodów, w którym zresztą usłyszałem ją po raz pierwszy – jest już trochę słabe). Káryyn – zapisywana jako K A R Y Y N – nie musiała szukać podobnych emocji głęboko w sobie ani ich sugerować image’em. Może czerpać wprost z korzeni ormiańskich – a to, jak wiadomo, nie najłatwiejszy bagaż pokoleniowy – albo ze współczesności dzielonej pomiędzy Syrię (Aleppo – miała nawet taką piosenkę, która teraz trafiła na płytę) a Stany Zjednoczone (Los Angeles). Trudno w poczet problemów pierwszego świata włączyć opowieść o prababci Káryyn, której głowę męża podrzucono pod drzwi, gdy była w ciąży, a przyszłym dzieckiem był dziadek artystki. I w jakiś sposób przegląda się to wszystko w tekstach pisanych przez nią przez ostatnie lata, do których oprawę muzyczną pisali najczęściej wspólnie z Kalifornijczykiem Steve’em Nalepą, człowiekiem o dużych umiejętnościach programistycznych, backgroundzie naukowym (matematyka) i pracy w triu The Acid. Kariery Káryyn i Eilish na SoundCloudzie rozwijały się w tym samym czasie, tyle że miały różny charakter, jeśli spojrzeć na spontaniczny charakter tego przebijania się. Tak jak różni się wydawanie singli na własny rachunek od wydawania ich ze wsparciem Interscope.
Jak już dałem do zrozumienia między wierszami – Káryyn wydała właściwie zestaw „greatest hits”, choćby i ujmować to w dużym cudzysłowie, kompilację utworów już publikowanych, najpierw cyfrowo, w serii Quanta od roku 2017. Ułożoną w sposób dość niebezpieczny, bo wspomniane już Ever, prosty, ale zatopiony w pogłosach, minimalistyczny hymn, naprawdę trudno przeskoczyć poziomem. Dobić do tego poziomu udaje się tylko w kilku momentach, co jest pewną wadą. Káryyn ma też trudną w karierze popowej, artystowską niemal przeszłość – w wieku, w którym dziś jest Eilish, porzuciła studia medyczne, by uczyć się muzyki w kobiecej grupie sformowanej pod patronatem Pauline Oliveros, do piosenki wróciła poprzez praktykę operową i poprzez przykład Björk, co oczywiście słychać. Szczególnie w połączeniu z wykoncypowanymi aranżacjami natchniona – po bliskowschodniemu – wokalistyka mogłaby iść w trudnym do zniesienia kierunku. Tymczasem zarówno w podniosłym Aleppo (nie wiem, czy nie najbliżej Björk), jak w fantastycznym Binary. To jeden z tych momentów, gdzie prócz energii sceny klubowej pojawia się efekt zatrzymania, dronowego zastygnięcia akompaniamentu, jak gdyby Pauline Oliveros maczała palce w produkcji utworu.
Jedno, co mogę powiedzieć o karierze Káryyn, to że nie wygrała żadnej gry o tron. W warunkach „Gry o tron” (skoro już zbliża się finał serialu) byłaby to bardziej gra osobna, solowa i z najmniej przewidywalnym efektem końcowym – coś jak Arya Stark. Postawę ma waleczną do przesady, tylko wątpliwe, by w ogóle walczyła o jakiś tron. Ale zaskoczenie to efekt, który bardzo lubię. A ponieważ nie przepadam za z góry ustawioną grą, chciałbym choć cząstkę tego ruchu, rozchodzącego się w sposób skrajnie niesprawiedliwy w czasach streamingu, przekierować na intrygującą postać Káryyn. Emocje publiczności jak zwykle są nierówno rozłożone.
A do płyt tygodnia jeszcze wrócę.
KARYYN The Quanta Series, Antevasin/Mute 2019, 7-8/10