Lata 90. oddają hołd Góreckiemu

III Symfonia była – przy wszystkich proporcjach – strzałem w dziesiątkę, tylko chyba nie do tej tarczy, w którą celował kompozytor. A to zawsze ciekawe, gdy utwór przyjęty na samym początku z pewną rezerwą albo z umiarkowanym entuzjazmem przez grono najbardziej wtajemniczonych i krytyków doczeka się po latach niespodziewanie euforycznego przyjęcia w zupełnie innym, bardzo masowym gronie. A jak nieźle wiadomo utwór Henryka Mikołaja Góreckiego, znany także jako Symfonia pieśni żałosnych, spotkało z grubsza coś takiego – jedno z kolejnych wykonań, nagrane przez London Sinfoniettę pod Davidem Zinmanem i z Dawn Upshaw, stało się rzadkim przykładem przeboju muzyki współczesnej. A właściwie nawet wyśrubowało od razu rekordy w tej dziedzinie. Anglicy do spółki z Amerykanami musieli przetłumaczyć światu utwór polski do szpiku kości, z wpisaną weń emocją tradycyjną, historyczną i nawet religijną, żeby świat padł na kolana. Nic dziwnego, że po latach sami poszukaliśmy angielskiej solistki, żeby to Mamo, nie płacz, nie. Niebios Przeczysta Królowo, wyryte podczas wojny w celi więzienia gestapo, nauczyła się śpiewać bez znajomości polskiego. Padło na Beth Gibbons.

Zostawmy wątki samego dochodzenia do tego punktu (będzie o tym co nieco w niedzielnym podcaście!). Ważny jest zamysł, żeby językiem Góreckiego przemówiło pokolenie twórców lat 90., którzy tak mocno inspirowali się melancholią płyty z Dawn Upshaw wydanej w 1992 roku przez Nonesuch Records i wywindowanej wtedy na popowe listy bestsellerów. W szczególności poza postawioną przeze mnie tezą o wpływie potężnego, a zarazem bardzo powoli budującego atmosferę dzieła Góreckiego na zjawisko post-rocka (o czym pisałem przy okazji Sorrow, specyficznej, ryzykownej, ale udanej aranżacji III Symfonii nagranej trzy lata temu przez Colina Stetsona), mamy oczywiste związki dzieła z trip hopem. A trip hop to nie tylko Lamb z flagowym utworem Gorecki, ale m.in. Portishead, formacja Beth Gibbons, odzywającej się dziś muzycznie z rzadka, za to ciągle pilnie słuchanej. Przeżywamy wyraźny renesans lat 90., a tu lata 90. symbolicznie – poprzez postać głównej bohaterki – oddają hołd Góreckiemu jako przedziwnemu skądinąd, ale jednak zaocznemu patronowi downtempo. Trudno więc o lepszy pomysł marketingowy na wypromowanie dzieła po raz kolejny niż dać je do zaśpiewania takiej osobie.

Trudno zarazem o pomysł trudniejszy w realizacji, bo nie dość, że Gibbons nie czyta nut, to jeszcze po polsku nie mówi ani słowa. Głos ma w kontekście dzieła nietypowy, niższy niż przewidziany przez kompozytora, ale stara się bardzo – w szczególności te jej wibrata w części drugiej i trzeciej (z ludową pieśnią Kajze mi się podzioł mój synocek miły…) robią takie wrażenie – a towarzystwo ma doborowe, zarówno jeśli chodzi o osobę dyrygenta, jak i samą Narodową Orkiestrę Symfoniczną Polskiego Radia. Długo ćwiczyła wymowę, ale mocno słychać, że przemawia w obcym języku, a całość ma przez to bardziej charakter eksportowy niż krajowy, za to na pewno na plus działa prostota jej podejścia do partii wykonywanej wcześniej przez Upshaw czy Stefanię Woytowicz. Całość jest zresztą nieukrywanym pokazem siły i możliwości aliansu naszego festiwalowego kuratora, Filipa Berkowicza, i ówczesnego szefa NInA (dziś FINA) Michała Merczyńskiego, wspartych jeszcze przez możliwości Polskiego Radia oraz Teatru Wielkiego – Opery Narodowej. Bez zaangażowania naszych publicznych środków nie byłoby dziś płyty, którą firmuje Domino Records, marka w dziedzinie muzyki popularnej. Bez szans na powtórzenie sukcesu Nonesucha, ale nie bez szans na całkiem przyzwoity efekt rynkowy i wizerunkowy. Już teraz sypią się dobre recenzje w gazetach i na stronach internetowych spoza środowiska muzyki poważnej (u nas o płycie pisała Dorota Szwarcman, sugerując, że są aspekty wykonania, które mogłyby się podobać samemu Góreckiemu).

I ja tam miałem okazję być – za kulisami tego przedsięwzięcia – i zderzyć się z całkowitą (ale rozbrajająco mile wyrażaną) niechęcią do wypowiedzi medialnych samej Gibbons. To już na hucznej londyńskiej premierze IV Symfonii – poskładanej po śmierci Góreckiego. Oryginalny warszawski koncert z udziałem Gibbons i Pendereckiego (w repertuarze były jeszcze jego kompozycje i utwory Jonny’ego Greenwooda, Bryce’a Dessnera i Witolda Lutosławskiego – opowiadaliśmy o tym w WOK-u) miał miejsce w listopadzie 2014 r. i trzeba przyznać, że proces pracy nad tym materiałem w wersji audio i wideo oraz przygotowania do wydania go na płycie trwały nieprawdopodobnie długo. Właściwie to nawet miła niespodzianka, że się w ogóle skończył. Czar utworu Góreckiego należy do zjawisk ponadczasowych. I powiedzmy, że choć były już lepsze III Symfonie, to fajne jest w tym przedsięwzięciu to, że nie próbuje zademonstrować, jak to my wstajemy z kolan, tylko rzucić na kolana innych.

HENRYK MIKOŁAJ GÓRECKI, wyk. BETH GIBBONS, NOSPR pod dyr. KRZYSZTOFA PENDERECKIEGO Symphony No. 3 (Symphony of Sorrowful Songs), Domino 2019, 7/10