3 świetne płyty kobiet, które trzeba poznać w tym tygodniu
Nie trzeba się specjalnie skupiać, żeby w okolicach 8 marca znaleźć niezłe kobiece granie. W Polsce może nieco trudniej niż za granicą, choć na pocieszenie jest nowa płyta Darii Zawiałow Helsinki. Jest też jednak na przykład sceniczna sytuacja z Fryderyków, o których opowiadałem co nieco we wczorajszym podcaście. Prawdziwa. Kategoria Debiut roku. Wychodzi po odbiór nagród czteroosobowa grupa kobieca, a razem z nią pojawia się mężczyzna – menedżer i producent. Pytanie za sto punktów: kto podejdzie do mikrofonu przemawiać w imieniu grupy? Tak, wiem – też to widzieliście. Jak się kiedyś spotkamy, porównamy nasze ślady na czole.
AMANDA PALMER There Will Be No Intermission, Cooking Vinyl 2018, 7/10
Najpierw w sprawie całokształtu – choć to się pewnie od razu skojarzy z odważną okładką, ostatecznie ocenzurowaną, bo Facebook i inne serwisy banowały posty o tej płycie. Otóż jestem pełen dystansu do całokształtu działań Amandy Palmer, finansowanych w dużej mierze dzięki zbiórkom mecenatowi społecznościowemu (dzięki któremu artystka może tę nową, długą płytę sprzedawać za symbolicznego dolara) – bo stopień tej aktywności momentami mnie przeraża. Tu jednak, w zbiorze znanych już częściowo songów, nagranych w towarzystwie znakomitego aranżera i multiinstrumentalisty Jhereka Bischoffa oraz producenta Johna Congletona, ilość przechodzi w jakość. Krótkie instrumentalne interludia rozdzielają długie piosenki, rozlewające się w sposób niemal niekontrolowany, ale śpiewane przez Palmer coraz pewniej – można tylko mieć wątpliwości co do sposobu tego demonstracyjnego wręcz „wsysania” powietrza podczas śpiewania. Stylistycznie nic specyficznego – całość odwołuje się najczęściej do nowego folku, rzadziej do wokalistek w rodzaju Joan Wasser czy Kate Bush. Jest w tym trochę Brelowskiego zadęcia, ale też zacięcia do opowiadania wszystkiego dookoła piosenkami – jak u Marka Kozelka w jego Sun Kil Moon. Palmer rzadko wykorzystuje w pełni szeroki aparat wykonawczy, który ma do dyspozycji (stąd pewnie np. tak dobre oceny utworu Machete), ale potrafi w paru momentach poruszyć, a u mnie nawet przełamać pewne uprzedzenia stylistyczne – nie lubię ballad w rodzaju The Ride, ale kupiłem tę konkretną. Oczywiście za tego samego symbolicznego dolara.
SASAMI Sasami, Domino 2019, 7-8/10
Tu już muzycznie sytuacja jest nieco poważniejsza. Piosenki Sasami Ashworth nie są wprawdzie wolne od oczywistych odniesień, ale formalnie są w punkt. Rozwinięte i domknięte ze smakiem, z precyzyjnie wykorzystanymi partiami gitarowymi, niezłymi wokalami i aranżacjami, które każą się dziwić, gdy słyszymy, że szkice całości powstawały na iPadzie podczas trasy Sasami z Cherry Glazerr, u której grała na gitarze i klawiszach (z wykształcenia jest waltornistką). Dominują tu echa muzyki lat 90. – rześkiego i melodyjnego shoegaze’u w krótkim Not The Time czy niezłym, ale skupionym już bardziej na instrumentalnych partiach Pacify My Heart, albo stylistyki Stereolab w Morning Comes. Są ciekawi goście (m.in. Devendra Banhart, Soko), a jak na debiut jest to płyta naprawdę dobrze napisana, z paroma momentami zapadającymi w pamięć na dłużej – w moim wypadku Not The Time i finałowy Turned Out I Was Everyone, a do tego osobiste wyznanie miłosne w Callous, opisującym rozstanie z ukochanym i rozpoczynającym się od kwintesencji romantyzmu w wydaniu gitarzystki: Dla ciebie straciłam swoje nagniotki na palcach.
STELLA DONNELLY Beware of the Dogs, Secretly Canadian 2019, 8/10
Wychodzi na to, że dziś z płyty na płytę coraz lepiej, bo Stella Donnelly to już w ogóle kompletne pozytywne zaskoczenie. Old Man od pierwszego muzycznego zdania piosenki wchodzi paroma akordami w estetykę Ariela Pinka. To przyciąga uwagę, ale na tym się nie skończy, bo Beware of the Dogs, właściwy debiut Australijki (po wydanej wcześniej epce Thrush Metal), to ponad 40 minut sprawnego i niebanalnego songwritingu, który spodoba się miłośnikom wyrafinowanego popu (weźmy te imponujące interwały w linii wokalnej Tricks), czarnego humoru i zaskakujących zestawień, na które trudno zareagować jednym słowem. Jest w tych piosenkach sporo naturalizmu – w Allergies, śpiewanym z Banhartowskim wibratem (wróci to na koniec w Face It), Donnelly pochlipuje nosem. W Boys Will Be Boys autorka funduje nam surową opowieść o gwałcie i refren, który nieźle zrymowałby się z tą niedawną dyskusją wokół ostatniej reklamy Gillette. Tyle że sama piosenka jest starsza – to jeden z pierwszych utworów Donnelly, które poznał świat, więc to raczej on mógł być cichą inspiracją dla całej reklamowej akcji. Z kolei najlżejsza i najbardziej beztroska piosenka w zestawie Die wpada w kontrast z tekstem I don’t wanna die, I don’t wanna die. Jak gdyby mało jej było samego śpiewania i dokładała sobie małe zadania aktorskie. Może być z tego duża kariera i naprawdę fantastyczny dorobek.