7 płyt, których warto posłuchać w tym tygodniu
Dziś dla odmiany o płytach, które przesłuchałem od piątku z pozytywnym skutkiem (kilka innych mnie odrzuciło). Szanse nie są równe, bo na takim Marku Kozelku nie sposób się na przykład nie skupić na dłużej. Podobnie jak na Richardzie Devine, który nagrał pewnie swoją najlepszą płytę. Tylko ileż można pisać o nim w porównaniu z kimś takim jak Kozelek? O Marianne Faithfull wypowiadałem się na piśmie w piątek. Parę płyt wartych jest jeszcze osobnej wzmianki, kilka zgubiłem w zeszłym tygodniu, więc nie zdziwcie się, jeśli coś tu się pojawi jutro, pojutrze i w kolejne dni.
DEAD CAN DANCE Dionysus, PIAS
Mrok i nabożeństwo z muzyki Dead Can Dance ulotniły się niemal w całości już dawno temu, nie ma więc pewności, czy Dionysus spodoba się najstarszym fanom duetu. Dla mnie jednak był sporym pocieszeniem po ostatnim albumie Lisy Gerrard z Bułgarkami. Brendan Perry gwarantuje niezły poziom i eleganckie brzmienie w zupełnie innej dziedzinie – wielokulturowego, rytmicznego New Age opartego o elementy muzyki różnych cywilizacji. Nic w tym wielkiego, ale też styl duetu ten nowy materiał podtrzymuje, uwodząc detalami – subtelnie wprowadzanymi dźwiękami egzotycznych fletów czy instrumentów perkusyjnych. Ciekawszy jest w drugiej części, najbardziej w utworze The Forest.
IAN WILLIAM CRAIG Thresholder, 130107
Jeśli ambient pozwala na karierę wokalną, to niech to będzie przykład. Muzyka Kanadyjczyka Iana Williama Craiga jest zaszumiona, nasycona nieczystościami starej taśmy, odrealniona, trochę nawet przybrudzona, a zarazem odnosząca się do naturalnych w tej dziedzinie sakralnych, chóralnych wzorców. Zresztą swoje inspiracje Craig dość klarownie wyłuszcza samemu: od zamazanych pejzaży Williama Basinskiego i Fennesza, po Leylanda Kirbyego. Płyta Thresholder zdecydowanie ustępuje wydanej półtora roku temu Centres (jeden z albumów roku na Polifonii), może dlatego, że jest wyborem różnych nagrań realizowanych przez lata. Ale Idea for Contradiction 2 to bardzo mocny utwór. I kilka fragmentów porównywalnych z Centres jeszcze na płycie znajdziemy. Może na przeczekanie przed prawdziwą następną płytą IWC.
LAFIDKI Derichan, Bezirk Tapes
Tu jest ten mrok, którego brakowało u Dead Can Dance, i sporo niepokoju. Trudno zresztą, żeby go nie znaleźć w muzyce kambodżańskiego uchodźcy (Lafidki naprawdę nazywa się Saphy Vong), który urodził się w obozie w Tajlandii, a od tamtej pory podróżuje po świecie, teraz próbując jeszcze opowiedzieć muzyką gnębione mniejszości etniczne w Kambodży. Zaskakująco krótka, ale też spójna kaseta splata wątki mocnej, opartej na arpeggiach i potężnych akordach muzyki elektronicznej, oraz nagrania terenowe dokonane przez Juliena Hairona. Odnosi się wprost do bardzo współczesnych wydarzeń z ciągle mrocznej historii tych okolic – choćby do zamordowania ekologicznego działacza Chuta Wutty’ego. Wątki terenowe i syntetyczne czasem ze sobą kontrastują, ale zwykle bardzo dobrze skleja je nerwowa, gęsta rytmika. A także element grozy i zaskoczenia. Zaskakujące jest także ucięcie na końcu. Zostaje myśl, że pomysły Vonga idealnie połączyłyby się z wyobraźnią i umiejętnościami polskiego twórcy muzyki elektronicznej, Mirta.
RAFAŁ GORZYCKI / TOMASZ PAWLICKI / JAKUB ZIOŁEK Ensemble Tuning, Audio Cave
Impresyjna muzyka kolejnego tria prowadzonego przez Rafała Gorzyckiego jest esencją bydgoskiej szkoły z jej kameralistycznymi inklinacjami. To podejście, które nigdy nie było modne i zapewne nigdy się nie zestarzeje – jak produkcje zespołu Maestro Trytony, w którym po raz pierwszy słyszałem Pawlickiego i Gorzyckiego. Brzmienie tego pierwszego siłą rzeczy trochę tu dominuje nad pozostałymi, chociaż trzeba przyznać, że zarówno Gorzycki, przesiadający się pomiędzy zestawem perkusyjnym a fortepianem, grający bardzo oszczędnie, jak i Ziołek pracujący głównie w drugim planie nad elektronicznym tworzywem, które poklei całość i nasączy ją atmosferą, stwarzają mu odpowiednie warunki przez większą część tej płyty. Znakomicie brzmiącej, nienatarczywej i melancholijnie pogodnej, z fragmentami, w których kolektyw imponuje grą zespołową (Alfabet Morse’a, Jakby wstrząśnienie). Warto.
RICHARD DEVINE Sort\Lave, Timesig
Płyta nagrana przez Richarda Devine’a po dłuższej przerwie, którą poświęcił na zbieranie nowego zestawu modułów – środowiska pracy, które pozwoliłoby mu osiągnąć nieco inne brzmienie (choć modułowe kolekcjonerstwo samo w sobie urasta zdaje się do miana muzycznej obsesji). Zadanie najwyraźniej udało się wykonać, bo Sort\Lave brzmi spójnie, wciąga niczym najlepsze nagrania Autechre, a przy tym ma trochę inną jakość brzmieniową, bardzo miękką, przyjemną. To płyta ciągle abstrakcyjna, ale pozbawiona zgrzytliwości. I oferująca wręcz gonitwę, nadmiar pomysłów – coś jak fabuła konsolowej serii Uncharted. Jeśli myślicie, że to już po trzęsieniu ziemi, właśnie zaczyna się większe. Płyta Devine’a łączy kilka pokoleń muzyki elektronicznej – ma sobie futurystyczną jakość Kraftwerku (czasem nawet lekko nostalgiczną – jak w finałowym utworze Takara), a zarazem gęstość i organiczny charakter skomplikowanej syntezy granularnej. Od stylistyki IDM do studia eksperymentalnego tylko krok – amerykański producent na Sort\Lave od pierwszych taktów Microscopium Recurse wprost pyta: ej, to nie można mieć obu naraz?
SUN KIL MOON This Is My Dinner, Caldo Verde
Dzienników Marka Kozelka ciąg dalszy. Tam, gdzie wymiękli Proust i Knausgård, Kozelek twardo trwa, relacjonując dialogi i przypadki z ostatniej trasy koncertowej, które będzie melodeklamował podczas kolejnej trasy koncertowej – chyba że do tego czasu napisze już nowe. A tego wykluczyć nie można. Niby ta nowa płyta niczego nowego w sferze czysto muzycznej nie przynosi (brzmieniem przypomina koncerty Kozelka, muzycy z jego koncertowego zespołu), ale wokalnie emocje parokrotnie zrywają mu się ze smyczy – choćby w utworze Linda Blair ze sceną w samolocie z Oslo do Warszawy i dziewczyną fotel obok wydającą odgłosy jak tytułowa aktorka w Egzorcyście. Niby te strumienie świadomości przypominają promocyjne historie o miastach nagrywane przez Woody’ego Allena, ale jednak jest coś wciągającego, na poziomie literackiego ekshibicjonizmu, zarówno w opowieści o Norwegii, jak i tej duńskiej, w historii o zamawianiu jedzenia w Niemczech czy graniu na „metalowym festiwalu” (najwyraźniej Asymmetry) w mieście, którego nazwy nie jest w stanie zapamiętać (najwyraźniej Wrocław), albo wreszcie – paradoksalnie bardzo ciekawym – tekście o praniu rzeczy w hotelowym zlewie (Soap For Joyful Hands). Jak widzicie, trochę wpisów z dzienniczka dobrze robi także na wyobraźnię recenzenta. Z trudem się hamuję przed napisaniem jeszcze czegoś – jak na przykład to, że fascynujące w Kozelku jest to, że wędruje na granicę autoparodii, przekracza ją i wali dalej niczym niezrażony, przy czym rzecz natychmiast przestaje być autoparodią (jak z tymi skarpetkami pranymi w zlewie). A niezależnie od tego, ile bym napisał, coś by jeszcze zostało. 20 listopada Kozelek gra w Warszawie, pewnie znów coś napisze i jeśli tam pójdziecie, to staniecie się pewnie częścią tej historii.
EDIT: Z ostatniej chwili – Kozelek odwołał warszawski koncert. Cóż, a śpiewa też na nowej płycie, że tak rzadko odwołuje…
WOLNOŚĆ Outlines, thisisnotarecord
Po skandalicznie niedocenionym debiucie trio Wolność próbuje znowu. Dla niewtajemniczonych: to musi być grupa trójmiejska, pomyśleliście pewnie natychmiast, bo jeśli nie skojarzenia funeralne, to wolnościowe. I słusznie. Adam Witkowski, Krzysztof Topolski, Wojtek Juchniewicz zapraszają jednak tym razem spore grono znajomych, także spoza Trójmiasta. Precyzyjniej: Paweł Kulczyński, czyli Lautbild (featuring w utworze pierwszym), z całą pewnością jest spoza, no i Maciek Bączyk, który gra w Raport W Founded, chyba najlepszym na płycie utworze, w finale płyty. Sporo wnosi swoją obecnością Mikołaj Trzaska (poprzedni album Wolności wydany został w jego oficynie Kilogram Records). Większość z tego materiału to być może zaskakująca dla słuchaczy Nagrobków, innej formacji Witkowskiego, gra z konwencją power tria uzupełnionego o syntezatory. Trochę improwizacji, trochę funku, trochę rockowego brzmienia, wszystko na poważnie, ale bez wychodzenia z garażu. Nawet demonstracyjnie garażowo. Do tego znów ładnie wydane, podobnie jak poprzednia płyta. Niech będzie, że to trzecia gdańska cecha charakterystyczna – poza tymi wymienionymi wyżej skojarzeniami.