5 nowych płyt, których warto posłuchać w tym tygodniu
Żeby udoskonalić blogowy terminarz proponuję bardzo krótki przegląd weekendowy albumów, na które naprawdę warto poświęcić kilka cennych chwil. Wybór wyłącznie pozytywny, choć dokonany już po nieco dłuższym czasie – bo na słuchanie było kilkanaście godzin więcej. Wybieram spośród premier całego tygodnia: od ubiegłej soboty do ostatniego piątku. Oto pierwsza edycja. Zasady są stałe: jeśli ta formuła naprawdę się przyjmie (a narzędzia do mierzenia są w tym wypadku proste: liczba czytelników wpisu, osób komentujących lub podających go dalej), będzie kontynuowana. Kolejność alfabetyczna, wybór nieprzypadkowy.
BLOOD ORANGE Negro Swan, Domino
Dlaczego? Bo jednoosobowy Blood Orange (niegdyś Lightspeed Champion, wcześniej krótki staż w Test Icicles) to przykład jednej z ciekawszych transformacji ostatnich lat. Owszem, idącej z wiatrem – ku soulowi, R&B i stylistyce hiphopowej, ale ciągle nieco naznaczonych wyrafinowanym popem. Nie w takim stopniu jak u Mosesa Sumneya, lecz zauważalnie. Także dlatego, że poprzedni album Deva Hynesa zatytułowany Freetown Sound bardzo się podobał i często pojawiał w zestawieniach najlepszych płyt roku 2016. Bo wreszcie autora – wokalistę i multiinstrumentalistę – przyjęto nieźle w Ameryce, choć jest z pochodzenia Anglikiem. I dlatego, że sporo w jego muzyce staroświeckiego wręcz skupienia na wycyzelowanymi partiami instrumentów – tu gitary, kiedy indziej fortepianu. Dla niektórych także ze względu na gości (P Diddy, Steve Lacy, A$AP Rocky itd.). Nie jest to jakieś skończone arcydzieło, każdy znajdzie tu swój moment gorzkiej frustracji, ale zagubiony w garnku soulowego miodu.
Na początek Charcoal Baby, Jewelry, Minetta Creek
FOUR TET Live at Funkhaus Berlin, 10th May 2018, Four Tet
Dlaczego? Bo z potencjalnie najnudniejszej materii świata, czyli setu live twórcy minimalistycznej, tanecznej elektroniki Kieran Hebden, czyli Four Tet, potrafi stworzyć program wzbudzający podziw i wywołujący uśmiech na twarzy. Bo zaciera się tu granica między live a dj-setem – własne kawałki zostały przez Brytyjczyka zszyte tak subtelnie, że nie widać/słychać szwów. No i takie rzeczy po pięć funtów na oficjalnym bandcampie autora – przyłączam się do tych owacji słyszalnych w sali berlińskiego Funkhaus w co cichszych momentach tego koncertu. Kupione.
Na początek – tu właściwie sens ma słuchanie albo od początku do końca, albo w ogóle
GLENN JONES The Giant Who Ate Himself and Other New Works For 6 & 12 String Guitar, Thrill Jockey
Dlaczego? Bo spośród bardzo licznych ostatnio (choćby niezłe albumy Marisy Anderson i Daniela Bachmana) albumów z muzyką na gitarę solo z okolic fingerpicking i prymitywizmu Glenn Jones bardzo wyraźnie się wyróżnia – swobodą, melodią, elegancją frazy, różnorodnością technik, a wreszcie wyczuciem długości formy. Każdy z instrumentalnych utworów Jonesa to opowieść bez słów, w każdym mamy świadomość, że opowiadający wie, dokąd zmierza. Także dlatego, że płyta niesie w sobie pierwiastek bluesa w najstarszym wydaniu i wprawdzie nie każdemu przypadnie do gustu, ale jest w stanie do tego rodzaju grania, surowego, ale zarazem kapitalnie brzmiącego (to uwaga dla osób cierpiących na zaawansowaną audiofilię – płyta-kandydatka do zakupu na nośniku) przekonać kolejnych słuchaczy.
Na początek The Last Passenger Pigeon, From Frederick to Fredericksburg, Even the Snout and the Tail
MIDORI TAKADA, LAFAWNDAH Le renard bleu, !K7 EP
Dlaczego? Bo to pierwsze nagranie japońskiej perkusistki Midori Takady od lat. Bo pojawia się w idealnym momencie, kiedy po wznowieniu klasycznego Through the Looking Glass z 1983 r. wróciło zainteresowanie muzyką Takady – egzotyczną, nawiązującą do minimalizmu, ale też kultury japońskiej (stąd firmujące ten projekt Kenzo). Bo wreszcie Lafawndah, młoda Iranka mieszkająca we Francji, autorka epki wydanej przez Warp (coś pomiędzy Fatimą Al Qadiri a Bjork), to ciekawa postać najmłodszej generacji. Bo wprawdzie Le renard bleu to zaledwie jeden utwór (tu cena nieco odstrasza, ale rzecz jest w streamingu), ale prowadzi nas długą drogą od subtelnych wybrzmień alikwotów wydobywanych na opisywanym przeze mnie niedawno waterphonie, przez reichowskie cykle perkusyjne, wirtuozerskie, długie frazy marimby, aż po emocjonującą pieśń w ekspresyjnym stylu – i z powrotem. Może za krótkie, ale za to każdy element, włącznie z długimi pauzami, ma tu swoje miejsce i znaczenie.
Na początek oczywiście Le renard bleu w całości. Tutaj łącze do utworu na Spotify. Kiedy kończyłem wpis, Bandcamp artystki jeszcze nie przynosił próbki tego nagrania – choć wersja filmowa na YouTube już od lipca w sieci.
TEIELTE Water Scope EP, U Know Me
Dlaczego? Bo osobiście bardzo cenię nagrania tego polskiego producenta i znaczą one cały czas istnienia Polifonii (jego pierwszą płytę opisywałem w pierwszym roku mojej działalności pod tym szyldem). I chociaż wydaje mi się, że Water Scope przynosi pewien – kontrolowany zapewne – regres w kierunku brzmień, które fascynowały gdzieś na przełomie wieków, z potężnymi padami syntezatora, nieco rozrzedzonymi breakbeatami i wokalnymi samplami, to jednak jest to propozycja o jakości dźwiękowej nieporównywanie lepszej niż tamte pierwsze działania. Poza tym przynosi mój ulubiony utwór Teielte od dawna: Lost Traveler. I momentami jednak – bliżej końca tej epki – spogląda w przyszłość.
Na początek Lost Traveler, Mad
Komentarze
Mam nadzieję, że się przyjmie, bo inaczej albumu Glena Jonesa bym nie zauważyła, a może niekoniecznie całościowo, ale momenty już znalazłam 😉 A po jednym przesłuchu Blood Orange zdanie „..każdy znajdzie tu swój moment gorzkiej frustracji, ale zagubiony w garnku soulowego miodu.” uważam za bardzo trafne 😉
The Necks – Body – zdecydowanie warto. P. Redaktor pisał wcześniej a ja nie zrobię tego lepiej. Trzeba słuchać.
Autechre – NTS Sessions 1-4 – zdecydowanie warto dla tych co mają siłę przebrnąć przez kolejny monument. Tym razem 8 godzin materiału. Przystępniej, łagodniej niż na Elseq ( dla mnie Elseq 1-5 to opus magnum duetu), więcej ambientu, długich repetycji. Mniej „wykręconych” dźwięków więcej „medytacji”. Ci co ich cenią powinni usiąść w fotelu i zarezerwować sobie weekend na przebywanie w świecie panów Browna i Bootha. Dla reszty świata warto posłuchać kilka fragmentów, a może wciągnie na osiem ciekawych godzin.
dzisiaj sluchalem….trzykrotnie (3x)
Blood Orange „Negro Swan” (Domino/Playground)
_________________
czyli Devonté Hynes tworzy muzyke funky i jednoczesnie analizuje traume z dziecinstwa i czasow wspolczesnych. Dla niego, Nowojorczyka, byl akt terroru w Charlestone 2015 roku, kiedy zastrzelonych bylo 9 osob w kosciele, co bylo przyczyna masowych protestowruchu „Blacj lives matter”. Po tym umiescil on kompozycje „Do you see my skin through flame” na Soundcloud wraz z listem:
„Boje sie, boje sie o moje zycie i moja rodzine… (…) Nie wiem sam co mam dalej poczac”. Ta 11 minutowa kompozycja jest bardzo osobista i niesamowity rozrachunek z amerykanskim spolecznstwem, z rasizmem, gwaltem policji a takze z przyjaciolmi
z bialej spolecznosci, ktorzy tylko wzruszaja ramionami w sprawie tragedii z Charleston i nie rozumieja.
Wspomniany powyzej utwor to nowa linia muzyczna Devonté Hyenesa, ktory wystepuje jako ” Blood Orange” i ten trzeci album nieco nawiazuje do poprzedniego
„Negro Swan” a i do albumu „Freetown Sound” z 2016 roku nim Trump zostal prezydentem. A teraz w roku 2018 to prawie na podobienstwo depresji i bolu, chociaz
czasami sa chwile nadziei, ktora jeszcze lekko sie tli.
„Negro swan” to echa doswidczen artysty jeszcze z lat 80, czyli jego dziecinstwa z Londynu do obecnej atmosfery niepokoju i frustracji wsrod spolecznosci Afroamerykanow i hbtq. Jest tu tez narratorka (jej glos na albumie) Janet Mock – aktywistka trangender – ktora w laczy innych artystow na „Negro Swan”: Puff Daddy,
Asap Rocky i Tei Shi.
Blood Orange bardzo wyraznie brzmi muzycznie – latwo rozpoznawalny. Juz od albumu „Cupid Deluxe” z prosta melodyka, pieszczacymi dzwiekami syntezatorow
z lat 80, liniami melodycznymi saksofonow i funky rytmami gitary. Co dla kazdego –
jazz, gospel, hiphop czy tez spoken word. Z pozoru nostalgiczna atmosfera, gdyby nie
talent i pewnosc stylistyczna Devonté Haynesa, ktory wzbogaca kompozycje swoim
brzmieniem.
Wstepna kompozycja „Orlando” (chyba najlepszy track) z gitarowym funky groove jak
za najelpszych czasow Stewie Wondera czy Prince´a. Sam tytul nawizuje do strzelaniny w klubie gejow w Orlando 2016 roku a jednoczesnie jest fragment z Hynesa dziecinstwa, kiedy zostal pobity w autobusie: „First kiss was the floor, but God it won´t make a difference if you don´t get up”. Artysta wplata watki biograficzne i w ten sposob powstaje osobisty apel do sluchacza.
Album jest fascynujacym procesem i wymaga uwagi. Odbiera sie go za kazdym razem na nowo. To nie tylko muzyka ale i glos- przeslanie w czasach tak pelnych niepokojow.
Recenzenci poniektorzy nazywaja Devonté Hyynesa: „auteur”, wizjoner-artysta, ktory
czuje wewnatrzna potrzebe, by mowic zanim autocenzury filtr zacznie dzialac.
—-
Blood Orange – Orlando (Negro Swan Album)
https://www.youtube.com/watch?v=RgEObypcG90