Carterowie kradną Narodowy
Mimo że bywam odbierany jako etatowy krytykant imprez muzycznych na Stadionie Narodowym, redakcja poprosiła mnie o parę słów przed dzisiejszym koncertem „najsłynniejszej pary popkultury”, jak słusznie przedstawiła małżeństwo Carterów – Beyoncé i Jaya-Z wczorajsza „Wyborcza”. Na swojej trasie koncertowej On The Run II jeżdżą po świecie, potwierdzając ten status, a publiczność w pierwszej kolejności przychodzi po to, by się z nimi spotkać i nagrać pamiątkowy film – o tym trudno zapomnieć, gdy się liże cukierek przez szybkę, czyli przegląda skrupulatnie prowadzoną fanowską dokumentację trasy na YouTube. Oto, co jeszcze warto wiedzieć na temat dzisiejszej imprezy:
[tekst zawiera spoilery]
1. To nie jest trasa promująca album Everything Is Love. Choć wspólna płyta ukazała się na początku tournée, program koncertów – sztywny, choć zarazem bardzo długi, obejmujący łącznie około 40 piosenek – prezentuje przeboje Beyoncé (Crazy in Love, Freedom, Formation itd.) i szlagiery Jaya-Z (99 Problems, Public Service Announcement, The Story of O.J., Niggas in Paris itd.), zręcznie wykorzystuje też okazje, w których małżonkowie mogą się uzupełniać i wystąpić razem – jak otwierające całość Holy Grail, dobrze znane ’03 Bonnie and Clyde czy zamykający koncert Young Forever, czyli cover Forever Young Alphaville z dopisaną linią Jaya-Z znany z jego płyty, a później z pierwszej wspólnej trasy koncertowej Carterów. Zainteresowanych programem odsyłam do dokładnych list utworów – można porównać choćby dwa koncerty londyńskie grane tam dzień po dniu.
2. Będzie co fotografować oglądać. Trasie towarzyszy wielopiętrowa scenografia z elementami ruchomymi – rodzajem „windy”, którą Carterowie jak bogowie zstępują na poziom sceny, oraz ruchomym podestem, który jeździ nad głowami publiczności w najbardziej specjalnej ze specjalnych stref. Jest jeszcze ruchomy chodnik. Są rozbudowane choreografie taneczne, pojawia się zespół, tło tworzy gigantyczny, trzypanelowy ekran wykorzystywany do emitowania chwytających za serce scen rodzinnych, zdjęć dziecięcych, zdjęć z dziećmi, filmików prywatnych, scen z klipów itd. Główni aktorzy przedstawienia wielokrotnie zmieniają kostiumy w miarę jak akcent przeskakuje z repertuaru jej na jego repertuar – i odwrotnie. Nawet oglądana we fragmentach rejestracji całość robi wrażenie bardzo precyzyjnie wyreżyserowanego show, w którym tylko miejsca na nudę nie zaplanowano. A technikalia nieźle pokazuje film z czwartkowego koncertu w Berlinie, zarazem obnażający absurdy smutno świecących pustkami stref vipowskich.
3. Bilety lepiej było kupić wcześniej. Te aktualnie dostępne – z puli wprowadzonej do sprzedaży tuż przed koncertem – to relatywnie tanie (94 zł z opłatami starczyłoby na dwa świetne koncerty z dobrą widocznością, ale za wejście do luksusowego świata Carterów to suma umiarkowana) wejściówki na miejsca, z których widoczność jest ograniczona. Za żadną cenę nie kupowałbym biletów z boku sceny, które ograniczą widoczność tego, co pokazywane jest na ekranie. Jeśli chodzi o Carterów – którzy mają tego wieczoru w perspektywie objazd obiektu wzdłuż jego najdłuższej osi na ruchomym podeście (spoiluję, ale nie bardziej niż materiały na YT) – zaryzykuję, że każdy będzie miał okazję ich zobaczyć. W większości z bardzo, ewentualnie z bardzo, bardzo daleka. Czy usłyszy, to już inne pytanie, na które dziś przez litość nie będę odpowiadał. Zostanę przy tym, że sformułowanie impreza odbije się szerokim echem na Narodowym przestaje mieć znaczenie metaforyczne.
4. Warto dobrze wybrać moment przyjścia na stadion. W sumie nie tylko przy tej okazji. Koncert rozpocznie się po 20.00 (nie należy się spodziewać zbyt dużego opóźnienia, biorąc pod uwagę doświadczenia z innych tego typu imprez), ale wpuszczanie publiczności – wg informacji organizatora – rozpocznie się o 16.30. Polskim supportem słynnej pary będzie znany i ceniony weteran rodzimej sceny hiphopowej DJ Eprom. Piszę o momencie przyjścia na stadion nie bez przyczyny – nie warto się spóźnić na koncert, za który można było zapłacić w opcji VIP nawet do 3,5 tys. zł. I warto zobaczyć Eproma przed Beyonce, bo być może będzie co wspominać. #protip: Po drugiej stronie Wisły, na barce, jest tego dnia impreza premierowa świetnej nowej płyty ze stajni The Very Polish Cut Outs, która pozwoli słuchaczom Eproma i reszty uzupełnić obraz polskiej/warszawskiej szkoły cięcia sampli z polskiej tradycji muzycznej.
5. Będzie też nad czym westchnąć, a może i popłakać. Oczywiście jeśli ktoś ma dużo wrażliwości na problemy pierwszego świata. Ja z natury i za sprawą licznych doświadczeń jestem dość odporny, ale zagraniczne recenzje referują liczne sceny romantyczne. Wątki polityczne i społeczne (szczególnie feministyczne – te akcentują pojawiające się fragmenty tekstu Chimamandy Ngozi Adichie) schodzą tym razem na dalszy plan. Są za to (vide pierwszy kadr na górze strony) wątki sakralizujące sławę. W całym zajściu jest coś z odnawiania przysięgi małżeńskiej na oczach tłumu, w dodatku – jak twierdzą dziennikarze – ta miłość występuje tu w całkiem wiarygodnej wersji, która pewnie każe zapomnieć o gwiazdorskich zachciankiach w stylu tytanowych słomek i czerwonego papieru toaletowego.
Zaraz, zaraz – czerwony papier? Tytanowe słomki?? Naprawdę?
To tyle. Obiecałem przesadnie nie ironizować. Lepszym przygotowaniem do występu małżeńskiego duetu mogą być teksty z bloga Czarna Ameryka Marty Wróbel, choćby ten ostatni, o utworze Apeshit. Weźcie zatyczki, bawcie się dobrze, chętnie posłucham narzekań doniesień pokoncertowych.
Autor nie miał żadnego prywatnego interesu (w rodzaju darmowego zaproszenia) w pisaniu o dzisiejszym koncercie. Wykorzystuje tylko weekend do działań poza głównym zakresem blogowej pracy. Jeśli jesteście tu po raz pierwszy – sprawdźcie inne notki. Jeśli jesteście tu codziennie – spokojnie, dalej będzie już jak zwykle. Fotosy z YouTube’a.
Komentarze
„99 problems” to szlagier, owszem, z legendarnego „Home Invasion” Ice-T. Zawsze prawie chce mi się płakać, kiedy tytuł ten jest przypisywany Jay Z, owszem, zrobił ciekawie przerobiony cover, bo tak chyba należałoby to klasyfikować, ale…
@SądnyDzień –> Gdy przyznają Grammy za utwór wykonawcy X i zostaje obwołany rapowym hitem dekady w wykonaniu X, a historia z ukradzeniem refrenu staje się elementem stosunkowo powszechnej wiedzy (i oryginalny autor dostaje od X regularnie pieniądze), warto zwrócić uwagę na to, że pisanie o „szlagierze X” jest smutne. Tyle że od tego nie przestanie on być „szlagierem X”.