Najlepszy alt w Opolu

Bez triumfalnych ogłoszeń o oglądalności, bo transmitowany na antenie TVP Kultura*, a na TVP1 wyemitowany w całości dopiero o 1:25, odbył się wczoraj ostatni i najlepszy koncert tegorocznego festiwalu w Opolu. Ponieważ o misji tego publicznego medium w czasach prezesa Kurskiego napisałem już dużo złego (a być może wciąż nie tyle, ile by się należało), zwrócę tym razem uwagę na pozytywy – na to, że mimo pozostawionej w amfiteatrze koszmarnej scenografii i mimo dość jednak zapyziałego klimatu opolskiego weekendu w poniedziałek udało się przedstawić kilka godzin tego, do czego zasadniczo telewizja miała być wykorzystana na co dzień. Czyli podpromować w miarę młodą (w porywach tak do 35 lat na scenie) i wyposażoną w nowy repertuar (bez wstydliwego momentu, gdy pozostaje już tylko huknąć Jeszcze się tam żagiel bieli) i utalentowaną część sceny muzycznej. Zrobiono to jednak znowu – zgodnie z duchem, który w telewizji panuje przez wszystkie ostatnie lata – pod płaszczykiem alternatywy, a nawet, jak komentował jeden z dziennikarzy na Twitterze, awangardy. Te pojęcia opisują tu artystów brylujących na listach przebojów (Krzysztof Zalewski), pretendujących do nich (Kasia Lins), zdobywających główne nagrody przemysłu muzycznego (Daria Zawiałow), należących do historii polskiej sceny (Apteka) czy wskrzeszających repertuar z międzywojnia (bezwzględnie świetny i coraz lepszy Jazz Band Młynarski-Masecki) jako stojących w kolejce do pełnej akceptacji na głównych antenach telewizji. Czyli niby coś się zmienia, a jednak niewiele. To, co grane było i śpiewane w restauracjach lub filmach w latach 30. jako najpopularniejszy wtedy repertuar, po 80 latach schodzi do pozycji alternatywy. Antenowo wygodne, ale niesprawiedliwe.

Jeśli więc pominąć wszystkie te etykietki, koncert wymyślony i przygotowany został dobrze, wykonawcy dostali trochę więcej czasu niż zwyczajowe w takich sytuacjach 7-8 minut, repertuar był różnorodny, konferansjerki nie będę oceniał, bo państwo redaktorzy to koledzy po fachu – w każdym razie nieprzypadkowo obsadzeni. Publiczność na miejscu wydawała mi się bardzo podobna do tej, która zasiadała na większości koncertów i nie sprawiała wrażenie szczególnie znudzonej. A oprócz wyżej wymienionych wystąpili jeszcze Pink Freud, Król, Julia Marcell i – na koniec – Maciek Sienkiewicz w didżejskim secie elektronicznym, mającym zapewne najwięcej cech tych terminów na „a”, ale to dlatego, że gdzieś najbliżej muzyki elektronicznej, którą uprawia ten didżej i wydawca, jest jakaś najogólniej rozumiana nowa kreacja dźwiękowa. Chowanie całej reszty pod hasłem muzyki alternatywnej nie wydaje mi się iść z duchem muzyki, która często – jak u Jazz Bandu, Pink Freud czy nawet Kasi Lins – wypływa z zainteresowania tym, co było. Z trudem potrafiłbym znaleźć wśród tej listy artystów kogoś, kto nie byłby dziś godny występu na scenie w głównej części opolskiej imprezy – niektórzy zresztą grali i tam, pozostając w poniedziałek alternatywą sami dla siebie. O ile jednak z nomenklaturą poszło średnio, to z muzyką – dużo lepiej. Zabrakło mi tylko – tu muszę iść za głosem Kodyma – mocniejszego zaakcentowania śmierci Roberta Brylewskiego. Bo skoro polskiej scenie alternatywnej – w głębokim, historycznym sensie terminu – umiera najważniejszy święty patron, to może warto?

Stosownie do tematu dziś muzyka dwójki archiwistów awangardy. Jonathan Fitoussi i Clemens Hourrière należeli do grupy młodszych francuskich twórców elektronicznych porządkujących dorobek francuskiego INA i słynnej Groupe de Recherches Musicales. Fitoussi współpracuje nawet przy serii Recollection GRM, którą wszyscy koneserzy i kolekcjonerzy europejskiej awangardy (tu pojęcie ma uzasadnienie) elektronicznej znać powinni. Szefuje też osobnej, bardzo ciekawej wznowieniowej wytwórni Transversales. Samemu tworzy muzykę gdzieś pomiędzy minimalizmem, psychodelią starej elektroniki (szkoła Mortona Subotnicka) i elegancją szkoły berlińskiej. Z Hourrière’em współpracowali już trzy lata temu przy udanej płycie Five Steps. A to, co robią na nowym Espaces Timbrés, spełnia wszystkie założenia perfekcyjnej brzmieniowo muzyki zanurzonej w przeszłych eksperymentach. To, co początkowo, w pierwszych taktach White Sands, może przywodzić skojarzenia z muzyką ambient lat 90. i z formacją The Orb, później idzie w stronę Tangerine Dream, czasem bardziej organicznego, medytacyjnego grania z okolic Steve’a Hillage’a, ale też wprost nawiązuje do minimal music. Wyróżniający się Lunar Leap przynosi sygnały fascynacji stylem Terry’ego Rileya – choć, jak żadne z pozostałych skojarzeń, nie zamienia to utworu w kalkę i prosty hołd dla starszego twórcy. Jakość jest tu podstawowym azymutem. Brzmienia Buchli – a zatem niegdysiejsza szkoła zachodniego wybrzeża USA – wracają tu w pełnej krasie, co docenią fanatycy syntezatorów modularnych. Wielbiciele późniejszej el-muzyki też powinni być tym zestawem usatysfakcjonowani. A dla Versatile Records, jednej z tych wytwórni, które wypłynęły w latach 90. na fali French Touch, jest to znakomity powrót do źródeł.

JONATHAN FITOUSSI & CLEMENS HOURRIERE Espaces Timbrés, Versatile 2018, 7/10

*W ostatniej chwili podjęto decyzję o transmisji części koncertu w TVP1, czego piszący te słowa nie był świadomy.