Płyta, która miała wyjść wtedy, kiedy było na nią za wcześnie
Trochę się spóźniłem z notką o tej płycie, ale jej autorzy spóźnili się bardziej. Oni, czyli zespół Kinsky. Ewenement w skali światowej jako grupa, która wydała dwie płyty: jedną za wcześnie, drugą za późno. Praeterito Futurum (Kinsky tytułował płyty po łacinie już długo po Stabat Mater, ale na długo przed Pawłem Szamburskim) to jest, jak się domyślacie, ta druga – ale muszę zacząć od pierwszej, Copula Mundi. Całe pokolenie dziennikarzy uczyło się pisać recenzje na tej mieszance niecodziennego z niemożliwym oraz skrajnego z ekstremalnym. Ukazała się oryginalnie w roku 1993, muzycy niespecjalnie palili się do jej interpretowania, więc można było swobodnie fantazjować na jej temat, bo świat dookoła nie stwarzał wielu możliwości porównawczych.
Główny problem z Kinskym polegał nie na tym, że taki hermetyczny, tylko że taki dostępny z każdej strony – pod tym względem tytuł pierwszej płyty był równie dobrą etykietką co tytuł tej nowej (Przeszła przyszłość). Opisywał muzykę, do której miłośnicy ekstremalnej muzyki gitarowej – hardcore’a czy metalu – mieli estetycznie blisko, ale do której równie blisko było otrzaskanym z nieparzystym metrum fanom King Crimson – sam wchodziłem w świat Copuli… od tej strony. Do tego jeszcze debiut ukazał się nakładem SPV Poland, która reprezentowała bardzo różnorodny, dziwny wręcz zestaw wykonawców, w dużej mierze z okolic zimnej fali, a czasy były takie, że powszechnie hołubiono Psalm 69 Ministry, więc i u Kinsky’ego doszukiwano się wpływów industrialnego rocka. A skoro każda droga była dobra, album stał się legendą dla wielu i na długo. W czym pomogło zawieszenie na długie lata działalności – choć członkowie warszawskiej grupy pozostali związani na różne sposoby z muzyką.
Preaterito Futurum to materiał napisany i nagrywany jeszcze wtedy, w zamierzchłym roku 1997, gdy Copula Mundi przestała się już pojawiać na dziennej rotacji w Rozgłośni Harcerskiej, a polską sceną mocniej rządziły mechanizmy rynkowe. To album bardziej zwarty, dynamiczny, imponujący wszechstronnością środków wokalisty Kinsky’ego – Paulusa – i w ogóle lepszymi niż na debiucie umiejętnościami całego zespołu. Uderza zajadłością, robiąc wrażenie płyty chaotycznej i nieprzystępnej. Dodatkowo jeszcze cały ciąg najlepszych utworów ukrywa w środku – gdzieś między niemal grindcore’ową energią Tazmamart, krzykliwą atonalnością Thermosphere (w istocie całkiem uwodzącego) a psychotycznym mrokiem La legende de saint Julien l’Hospitalier, po części francuskojęzycznego (to jeden z kilku pojawiających się tu języków), choć język miłości przegrywa tu z wizją śmierci, bo owa legenda najpewniej odnosi się do mordu, jakiego św. Julian dokonał na własnych rodzicach, sądząc, że to żona z kochankiem – w istocie żona podczas polowania przyjęła do zamku jego matkę i ojca, gościnnie oddając im łoże małżeńskie. Oczywiście Julian nie zostałby świętym, gdyby za swoje czyny nie odpokutował, ale jakoś tę drugą część opowieści trudno mi odnaleźć w utworze.
Taka to jest atmosfera poskładanych po latach i całkiem ładnie oszlifowanych nagrań Kinsky’ego, zakończonych chyba swoistym testamentem, czyli znakomitym Messages to Descendants, który to przekaz dla potomnych okazał się zupełnie niepotrzebny, bo i bez niego inne zespoły powstawały z inspiracji Kinskym, a zespół wspominano przez lata z rozrzewnieniem. W warstwie lirycznej album Kinsky’ego jest trochę jak dzieło współczesnej dramaturgii – pozszywane z cytatów i odniesień. W tym wypadku – o ile się zdołałem zorientować – obok historii św. Juliana mamy esej Kinderszenen Rymkiewicza, powieść Historia bestialstwa Jensa Bjørneboe czy wreszcie Podróż do kresu nocy Céline’a. Zlepione muzyką literackie wątki są z założenia bardziej spójne niż mogłoby się wydawać, choć spisywania tekstów i dalszych interpretacji bym się nie podjął.
Widziałem zespół po latach na Off Festivalu – nie wciągnęło mnie to aż tak jak debiutancka płyta, wydawało się po latach bardziej oczywiste i znajome. Ale nowy album podoba mi się dużo bardziej niż ten pierwszy. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby ukazał się wtedy, gdy miał wyjść. Bo nie byliśmy na niego gotowi jeszcze bardziej niż na debiut. Być może nie byłbym tym, kim jestem. Nie przeczytałbym tego, co przeczytałem, tylko coś zupełnie innego, poszedłbym w inną stronę. W tym sensie tytułowe hasło ma pewien głębszy sens i tak będę je odtąd rozumiał.
KINSKY Praeterito Futurum, Antena Krzyku 2018, 8/10