Tylko jedna płyta rockowa
Choćbyście zakładali, że w rocku nie dzieje się najlepiej, warto trzymać rezerwę na wypadek tego, że coś się tu jednak ciekawego wydarzy. Jeśli ktoś trzymał pieniądze na ostatniego Becka i w ostatniej chwili uznał, że nie ma sensu kupować, powinien ich teraz poszukać. A jeśli ktoś czeka na marcową premierę Jacka White’a, może rozważyć wykorzystanie rezerwy wcześniej. Podobnie jeśli coś komuś zostało z funduszy, które zostały z zakupu ostatnich wznowień Led Zeppelin, albo ciągle trzyma rezerwę na brakujące płyty Hawkwindu. W szczególności natomiast, jeśli liczy na to, że wyda wszystko na płyty T. Rex albo Black Sabbath. Dużo wskazuje na to, że jedna z takich płyt rockowych, na którą naprawdę warto było odkładać pieniądze, właśnie się ukazała. Sam w każdym razie już pod koniec stycznia wykorzystałem rezerwę.
Ty Segall był przeze mnie chwalony kilkakrotnie. Właściwie od 10 lat co sezon pojawia się dokładnie jedna albumowa okazja, żeby – raczej entuzjastycznie – pisać o tym 30-latku z Kalifornii. Sam słuchałem bieżąco większości jego ostatnich albumów, a dwa czy trzy z nich opisałem na Polifonii. I moim zdaniem to Freedom’s Goblin jest tym jednym, na którym Segall osiąga – jak na razie – najwięcej. To rzecz rzadko spotykana w ostatnich sezonach – 75-minutowy album z bardzo równym zestawem utworów pozostających bardzo blisko rockowej tradycji, związanych głównie z glam rockiem i psychodelią. Zgrabnych, dalekich od przynudzania kompozycji, zaaranżowanych w różnorodny sposób i odpowiadających mniej więcej temu, w jaki sposób dziś zajmujemy się tą konwencją – wodzeniu uchem po różnych salach rockowego muzeum dawnej sławy i chwały.
Segall to dzisiaj arcymistrz retro, na dość podobnej zasadzie, na jakiej byli kimś takim Beck czy White w kolejnych dekadach. Bierze konwencję Marca Bolana w Fanny Dog czy My Lady’s On Fire – i robi z niej coś, co odpowiada dzisiejszej wizji produkcji rockowej. I wizja wrażliwości w odbiorze takiej muzyki – bo z potężnego, hymnowego Fanny Dog Segall robi opowieść o własnej jamniczce. Jak przystało na współczesne granie z konwencją, zarazem odtwarza ją idealnie i całkowicie rozbraja dystansem. Po Zappowsku odtwarza styl dobrze znanej grupy, dodając jeden czy dwa elementy (w tym wypadku sekcję dętą, która jest kapitalnym bonusem i jednym z najciekawszych elementów na całym albumie) do tego, co znamy np. z repertuaru Radiohead w utworze Rain. Zdarza mu się zawędrować tu w rejony bliskie Ariela Pinka – w smacznej stylizacji na gotycki funk z okolic Bauhausu Despoiler of Cadaver (ze szczyptą młodzieńczej fascynacji Segalla – Alice’a Coopera). Nie da się uniknąć wymieniania kolejnych nazw i nazwisk, i to skrajnie różnych – bo przecież Alta ze swoim fortepianem i gitarową solówką to Guns N’ Roses z okresu chwały i początków chały, a She to niemal kalka Black Sabbath, a The Main Pretender to znów Bolan, ale oparty na riffie kojarzącym się z Hawkwindem.
Na to nakładają się bardzo dojrzale wykorzystywane umiejętności Segalla jako gitarzysty (imponujące w końcowym And, Goodnight). Podoba mi się też brzmienie tego albumu i równowaga pomiędzy kompozycjami balladowymi a tymi w szybszym tempie, jaką Kalifornijczykowi udaje się tu utrzymać. Może mniej jest na Freedom’s Goblin mocniejszego grania garażowego, które do tej pory przyciągało do Segalla, ale są i takie przykłady – choćby When Mommy Kills You czy Prison. A w ostatecznym rozrachunku jest to najlepsza prezentacja jego imponującego już dorobku. Nowej płyty nie ma na razie w streamingu, przynajmniej na razie (polityka Drag City), wykorzystuję więc klipy z nagraniami koncertowymi z występów Segalla w amerykańskiej telewizji i radiu. Świadczą o rosnącym statusie Amerykanina we własnym kraju, a nam mogą przypomnieć, że najwyższy czas na powrót na Off Festival, tym razem może już w charakterze headlinera?
TY SEGALL Freedom’s Goblin, Drag City 2018, 8/10
Komentarze
Bartek, toż ta zmurszała muzyka capi amerykańskim łajnem! Naprawdę warto promować te lata 70., w tak oczywisty i czołobitny sposób powielane, czyniąc z tej muzyki rockowej żałosne mauzoleum?
Czołobitność u Ty’a? Mauzoleum? Serio? Proszę spojrzeć na 2:31 na nagraniu u Kimmela. A muzyka, choć wiadomo, że nieodkrywcza, to przecież świetna.
A już chciałam w Spotify szukać.. :/
joseph holbrooke
5 lutego o godz. 17:17 1155291
Serio, serio… W muzyce, szczególnie w rockowo-popowej, nie chodzi o odkrywczość a jakąś wartość dodaną i pewnego rodzaju charyzmę. To, że dla kogoś jest to „świetna muzyka” nie zmienia stanu rzeczy w sprawie jej (braku) wiarygodnych atrybutów i pożądanych wartości.
TY SEGALL z koncertami w Norwegii (najblizej mnie, 12, 13 czerwca) – juz niegdys annsowalem o koncercie w brooklynskim klubie o nazwie „Warsaw”.
Ty Segall, ktory ma tysiace pomyslow i powinna miec specjalny sejf – trudno zatrzymac ten strumien pomyslow. Jeden album rocznie pod swoja nazwa i niezliczone prjekty uboczne.
Nowy album „Freedom´s Gobblin”(74:48) chyba najbardziej mocne kompozycje w karierze tego „guitar hero” i innych instrumentow + towarzyszacy muzycy Freedom Band. Bezsprzecznie wielki PLUS dla ballad. Ot, np w „Cry Cry Cry” vocal jest super!
Poczatek albumu spokojny a w miare uplywu czasu narasta do apogeum gitarowe, bardzo ostre, tego Kalifornijczyka.Dalej w zakonczeniu „And Goodnight” (12:03) feerie
brzmieniowe, ktore moga konkurowac z Neilem Youngiem
Ale, ale…juz w „Meaning” (3:07) daja sie slyszec falszywe tony i ja obnizajacy walory tego albumu albo w „Despoiler of cadaver”, ktory raczej brzmi na parodie Marilyn Mansona i nic wiecej. Az 19 utworow, nieco za wiele na tym juz 10 sesyjnym albumie
Ty Segalla.
Powinien byl jednak czesc schowac do sejfu a pozniej zapomniec i bylby to z pewnoscia jego najlepszy dotychczas album w jego karierze.
Jest to Ty Segall By Ty Segall
PS na 8/10 niektore ale i na 5/10 pare.
„Cry Cry Cry” Ty Segall
https://www.youtube.com/watch?v=r23toVfaJy8
(Kalifornia, Kalifornia….slysze!)
suplement:
tak prawde mowic, Ty Segall o jeden album za duzo, czyli zamiast double LP
Conan się w ogóle nie starzeje…
Kurczę, w porównaniu z większością współczesnej muzyki to proste „capienie amerykańskim łajnem”, jest przyjemniejsze niż coraz bardziej nieznośny smród „wiarygodnych atrybutów i pożądanych wartości”.
p53
5 lutego o godz. 22:41 1155297
To cię zmartwię – jeszcze „przyjemniejszym” dla zdecydowanej większości społeczeństwa (przynajmniej tego polskiego) jest słuchanie Rodowiczki i innych Martyniuków. Gratuluję wyboru siły argumentu!
@ Rafał KOCHAN
Problem polega na tym że slogany typu „wartości” czy „atrybuty” są masowo przypisywane właśnie Rodowiczkom czy Martyniukom – np. można powiedzieć że to oni grają na strunach, których potrzebuje do relaksu przeciętny człowiek, oni stanowią „wstęp” do ambitniejszej muzyki, oni nie promują przemocy – tylko miłość itd. A muzyka rockowa jako zakorzeniona w buncie i barwnej przeszłości, mimo trącenia myszką, jest jednym z lekarstw na tą degradację rynku muzycznego. Oczywiście – nie jest ambitna jak przeróżne eksperymenty muzyczne, ale jest właśnie… przyjemna, nadaje się do codziennego słuchania.
Widzę, że pan Bartek napisał o płycie Haydamaky i Andrzeja Stasiuka – proszę poszukać sobie (było choćby we wczorajszej rozmowie w Onecie Rano) co pan pisarz Stasiuk, którego można chyba nazwać wartościowym i pełnym atrybutów, sądzi o rocku. Obok jazzu i bluesa to po prostu fundament muzyki rozrywkowej i nazywanie go „łajnem” jest po prostu żenujące.
p53
6 lutego o godz. 9:53 1155299
Oglądałem i przysłuchiwałem się tej rozmowie… Skądinąd słabej i źle przeprowadzonej… Nie mówiąc o kaprysach samego Stasiuka, który znalazł się w tym samochodzie prawdopodobnie tylko po to, by promować płytę, na której bierze udział. Żeby nie było, Stasiuka bardzo cenię jako pisarza. Zatem nie mam potrzeby do jej, tej rozmowy, ponownego sięgania.
Natomiast urzekło mnie pana następujące zdanie: „Obok jazzu i bluesa to po prostu fundament muzyki rozrywkowej i nazywanie go „łajnem” jest po prostu żenujące.”
Tym o to sposobem daje pan cudowny przykład tego, jak typowy polski Polak ma pomerdane w głowie. To zdanie można było by w myśl szczególnie ostatniej narracji prawicowo polskich Polaków przedstawić w taki sposób: „Obok jedynych sprawiedliwych na tym świecie, Polacy – Katolicy to po prostu fundament kultury i cywilizacji białego człowieka i nazywanie ich (czyli także Polaków, którzy mordowali lub donosili na Żydów) „łajnem” jest po prostu żenujące.
Pragnę Panu przypomnieć, że „łajnem” w mojej wypowiedzi nie była okraszona w całości muzyka rockowa, tylko ci wykonawcy, którzy robią z tej muzyki tenże, jakże potrzebny w pewnych celach – obornik. Robi różnicę, prawda?
„Problem polega na tym że slogany typu „wartości” czy „atrybuty” są masowo przypisywane właśnie Rodowiczkom czy Martyniukom – np. można powiedzieć że to oni grają na strunach, których potrzebuje do relaksu przeciętny człowiek, oni stanowią „wstęp” do ambitniejszej muzyki, oni nie promują przemocy – tylko miłość itd.”
Panu coś się pomyliło. Jak może relaks / rozrywka mieć związek z „wartościami” w muzyce czy sztuce w ogóle? Ja nie słyszałem / nie czytałem takich wypowiedzi, w których „wartości” w muzyce np. Martyniuka były odnajdywane na podstawie dawania dobrej zabawy dla ciemnego ludu. Owszem, słyszałem o tym w reżimowej TV, że ludzie chcą się bawić przy muzyce Martyniuka czy Rodowicz, ale o wartościach tam nie było mowy. Chyba że Pan coś gdzieś „usłyszał” i „przeczytał”, czego nie było, jak z tą muzyką rockową w moim przypadku.
„W muzyce, szczególnie w rockowo-popowej, nie chodzi o odkrywczość a jakąś wartość dodaną i pewnego rodzaju charyzmę. To, że dla kogoś jest to „świetna muzyka” nie zmienia stanu rzeczy w sprawie jej (braku) wiarygodnych atrybutów i pożądanych wartości.”
„To cię zmartwię – jeszcze „przyjemniejszym” dla zdecydowanej większości społeczeństwa (przynajmniej tego polskiego) jest słuchanie Rodowiczki i innych Martyniuków. Gratuluję wyboru siły argumentu!”
No, tak „wiarygodne atrybuty i pożadane wartości” to są argumenty, których siła ścieła mnie z nóg, po czym wbiła w ziemię, aż sufit u sąsiada się wybrzuszył i przejechała po mnie jak walec z miejsca czyniąc ze mnie wątłej postury młodzieńcem. No i lata nie widziane pryszcze mi wyskoczyły. Dzięki.
ArturMrozowski
7 lutego o godz. 14:28 1155305
Nie ma za co. Nigdy nie jest za późno na iluminację… nawet pryszczową.