Tako rzecze raper w kwiecie wieku
Podczas gdy polscy raperzy odkrywają ostatnio Auto-Tune’a, na Dalekim Zachodzie przypływ się (na szczęście) cofa, dzięki czemu mamy od czasu do czasu do czynienia z nową, całkiem naturalną i przyjemną hybrydą rapu i R&B. A twórcy w rodzaju Tylera, the Creatora, którego sam na początku zaszufladkowałem jako okrutnie bluzgającego, choć młodego i niewątpliwie zdolnego człowieka, wydają nagle swoje najlepsze płyty. Nagrane z udziałem Kali Uchis (wokalistki znanej choćby z ostatniej płyty Gorillaz) See You Again mogłoby być wizytówką dzisiejszego brzmienia Zachodniego Wybrzeża, które, choć ciągle pręży subwoofery, zarazem potrafi wciągnąć w szczegóły najlżejszego, najdelikatniejszego soulu, jaki można sobie dziś wyobrazić, z wyrafinowanymi wyciszeniami, kiedy to potężny bas odsłania partie dzwonków i dęciaków. Duża część siły czwartego albumu Tylera o tytule, w którym Twórca znów sobie folguje – Scum Fuck Flower Boy, co handlowo zapobiegliwie skrócono do Flower Boy – oparta jest właśnie na takich kontrastach. I, jak dla mnie, jest to jego najlepsza płyta.
Nie da się ukryć, że poza pojawiających się tutaj jako specjalni goście Pharrellem Williamsem i Frankiem Oceanem dałoby się znaleźć źródło tej ambitnej rywalizacji na aranżacyjny detal i na brzmienie mocne, ale przejrzyste, dobrze kontrolowane. Jest nim kalifornijska ekipa Brainfeedera z Thundercatem na czele. Dowodem utwór Pothole z Jadenem Smithem (syn Willa), nasączony delikatnym fusion, częściowo dzięki samplom z utworów Roya Ayersa, ale też Garden Shed, utrzymany w nieparzystym metrum (co samo w sobie jest raczej rzadkością w hip-hopie), ale bezpretensjonalny, oniryczny i nieco Prince’owski utwór z bardzo ciekawymi partiami gitarowymi młodziutkiego Austina Feinsteina, znanego z grupy Slow Hollows.
Z jednej strony mamy mocny, ekspresyjny prawie jak u Danny’ego Browna, ze świetnie budowanym suspensem (ale też lżejszą końcówką) Who Dat Boy. Z drugiej, cała środkowa część albumu – z opisywanymi wcześniej utworami, a także singlowym Boredom – pozwala odpłynąć w kierunku jak na rap przedziwnym, niby outsiderskim, kwiecistym, offowym, ale przecież całkiem chwytliwie ogrywanym. Po tych opowieściach z wieloznacznymi tekstami (Garden Shed z ogrodową szopą, która miałaby być podobno czymś w rodzaju szafy, do której można się schronić ze swoimi mniejszościowymi upodobaniami) w I Ain’t Got Time! wracamy do subwooferów i mocniejszej dawki testosteronu, ale 911/Lonely z samplem z funkowego The Gap Band – i partią kolejnego młodego wokalisty, Steve’a Lacy’ego – znów przynosi te dziwne wibracje, glamowy, przejaskrawiony – niczym u Queen – styl z powtarzanym I’ve been lonely as fuck, a do tego konstrukcję jak w jakiejś suicie z lat 70. W króciutkim Droppin’ Seeds twardzielski rap Lil’ Wayne’a towarzyszy koktajlowej mieszance funkowej sekcji dętej – a la Isaac Hayes – i niepokojącego tereminu. A cały utwór, w swojej kolażowości, przypomina wczesne, „patafizyczne” miniatury Soft Machine. Wielu producentów i raperów sygnalizuje co i rusz szerokie horyzonty. Tyler, the Creator je ma.
Muszę się przyznać, że kombinacja kolorowej kultury LGBT (o ile potraktować serio medialne wieści o coming oucie, jakiego dokonuje tu Tyler) i uciekającego zwykle w stronę mniej lub bardziej udawanej koszarowej mentalności i ulicznej, łobuzerskiej męskości hip-hopu owocuje tu bardzo dobrze wyważoną mieszanką muzyczną. Choć zaznaczam – pewnie nie dla każdego fana hip-hopu akurat ten punkt da ów idealny balans. Testem mogą być nagrania w rodzaju miłosnego wyznania z Glitter, którego adresata/adresatki nie rozgryziemy dzięki brakowi zaimków. Glitter przynosi też zresztą frazę tytułową albumu – owo Scum Fuck Flower Boya, opisujące tę stronę osobowości autora, która w ostatecznym rozrachunku chyba tu jednak wygrywa, bo końcowe Enjoy Right Now, Today z całą jego kolorystyką i delikatnością (pizzicato) wskazuje na zwycięstwo. Oby ta strona 26-letniego Tylera Okonmy wygrała już na stałe. Bo moja ulubiona hiphopowa płyta w tym roku nie jest na pewno albumem Jaya-Z ani Kendricka Lamara. Ale co do Tylera, the Creatora – też się jeszcze waham, ale nad tym przynajmniej bym się już na serio zastanawiał.
TYLER, THE CREATOR (Scum Fuck) Flower Boy, Columbia 2017, 8/10
Komentarze
Wyboru między Kendrickiem, Jay-Z a Tylerem nie rozstrzygam. Dorzucam jeszcze Big Boi`a do kompletu.
http://www.nowamuzyka.pl/2017/07/27/big-boi-boomiverse/