7 całkiem legalnych psychodelików
Ćwierćtonowość. Prymitywizm. Garaż. Afryka. Fuzz. Hipnoza. Okultyzm. Matematyka. Błoto. Wóz drabiniasty. Plus cuda, bo płytę, którą tu opisuję pod numerem trzy, usłyszałem po raz pierwszy na antenie Tok FM (audycja „Między słowami”), co wydaje mi się przypadkiem wartym odnotowania. Dziś w ramach remanentu psychodelicy rocka w siedmiu odmianach. Kolejność alfabetyczna, a oceny momentami w skali mikrotonowej.
AVEC LE SOLEIL SORTANT DE SA BOUCHE Pas Pire Pop [I ♥ You So Much], Constellation 2017, 7-8/10
Wydana jeszcze w styczniu druga płyta kanadyjskiego zespołu, którym kieruje Jean-Sebastien Truchy z Fly Pan Am. Odwiedzili nawet ostatnio Polskę, ale płyta wciąż za mało u nas u nas znana. Pierwszy, dwuczęściowy utwór to wielopiętrowo zaaranżowane monstrum, które – mam wrażenie – rzadko komu spośród fanów rocka może się nie spodobać. A w sumie dostajemy trzy kilkuczęściowe kompozycje, wszystkie dość ekspresyjne, z postrockowymi gitarami, syntezatorami w tle, ekspresyjnymi wokalizami i chóralnymi partiami, a wreszcie dobrze pojmowaną filmowością. Alize et Margaret D., czyli druga z tych minisuit, przynosi efektowne odniesienia tyleż do Battles, co do Crimsona z lat 80., a w trzecim utworze słychać liczne wpływy afrykańskie na poziomie rytmiki i ukąszenie nowofalowe. Bardzo ciekawa mieszanka. Bywa, że jest tu czegoś za dużo, ale na pewno niczego mi tej muzyce nie brakuje.
GRAILS Chalice Hymnal, Temporary Residence 2017, 6/10
Prawie już zapomniałem, że istnieją, więc słuchałem tej nowej płyty jak czegoś zupełnie nowego. W najlepszych momentach to nowoczesna muzyka czerpiąca z klasycznego rocka i psychodelii, która powinna się spodobać choćby fanom Porcupine Tree – jest bardzo gładko wyprodukowana i ładnie wprowadza brzmienia orkiestrowe (Deeper Politics – majestatyczny utwór nawiązujący do tytułowego z poprzedniej płyty), choć dość rzadko podnosi ciśnienie, a zarazem najczęściej chyba jak dotąd czerpie z rocka neoprogresywnego (co nie robi dobrze całości), ewentualnie wprowadza nieśmiało jakieś elementy muzyki świata. Brzmi to, jak gdyby sobie kupili nowy, fajniejszy samochód i bali się nim wjechać w błoto. Jeśli ktoś wyczekiwał tych sześć lat od czasu Deep Politics na nowe nagrania, może się zawieść, ale paru nowych fanów zespołowi z Portland przybędzie.
KING GIZZARD AND THE LIZARD WIZARD Flying Microtonal Banana, Heavenly 2017, 8/10
Takie zespoły można zakładać w szkole podstawowej, a potem na uniwersytecie ciągle mieć radość z grania, tym bardziej, że King Gizzard and the Lizard Wizard wymyślają co rusz jakieś zaskakujące koncepcje na płyty. Tym razem, jak wiemy nawet z tytułu, postanowili się wypiąć na ograniczenia klasycznej zachodniej harmonii i nagrać album mikrotonowy. Brzmi to prawie tak źle, jak ludzie piszą, no ale jest ta mikrotonowość. Teksty niewiele wnoszą do starego rdzenia hipisowskich opowieści o pognębionej naturze, ale ten obraz muzyki zanurzonej momentami w najgłębszych psychodelicznych złogach (The Doors) zasadniczo odświeża mikrotonowość. Zespołów odnoszących się do starej psychodelii (Thee Oh Sees, Goat, Pond itd. itp.) działa dziś tak dużo, że można im urządzać festiwal co tydzień, ale który z nich tak daleko poszedł w dziedzinie mikrotonowości? Chociaż dla mnie koronnym argumentem w wypadku Australijczyków (którzy podobno szykują już kilka kolejnych albumów na ten rok) nie jest fakt tonalności w wersji mikro, tylko potencji w wersji makro.
MOON DUO Occult Architecture vol. 1, Sacred Bones 2017, 7/10
Psychodelia o dwóch liniach genealogicznych. Z jednej strony kwasowym Hawkwindem, ze swobodnymi jamami przepuszczonych przez delaye gitar. Z drugiej – wszechobecnymi wpływami Suicide, a może nawet Sisters Of Mercy z ich transowym, amfetaminowym rytmem i budowaniem na nim prostych, zimnych i mrocznych struktur rockowych. To zarazem jedna z najlepszych płyt Moon Duo, zespołu, który bardzo lubię mimo wszystkich oznak wtórności, jakie towarzyszą mu na każdym kroku. A właściwie nieuchronnej wtórności związanej z obraną ścieżką. Idealnie to brzmienie oddaje utwór Cult of Moloch. Kolejny Will of The Devil to już właściwie pełna stylizacja na nową falę z okolic 1981 roku. Ostatni White Rose oznacza jedno (długie, 10-minutowe) mrugnięcie okiem w stronę Suicide właśnie. Podobnie jak King Gizzard mają w sobie dużo bezczelności, choć wydają mi się trochę bardziej oczywistym zespołem niż tamten.
RICHARD PINHAS Reverse, Bureau B 2017, 7-8/10
Kto by pomyślał, że najmocniejsze psychodeliczne doznania przyniesie znów płyta starszego pana z Francji, czyli Richarda Pinhasa z Heldon, który w ostatnich latach doskonale odnajduje się w formule swobodnego, improwizowanego grania w różnej wielkości składach – tu nawet po części korespondencyjnie? Dużo dodatkowej mocy – poza drugą gitarą Ambarchiego (ostatnio stały współpracownik) i hałaśliwymi urządzeniami Merzbowa – daje tu znakomita gra na perkusji młodego Francuza Arthura Narcy’ego. A o mocy tego wydawnictwa stanowi też fakt, że kompletnie nie nadaje się do grania we fragmentach. Bywa, że na minutę czy dwie energia z tego kolektywu schodzi (tak jest w środkowej części Dronz 1 => Ketter), ale za to precyzji, kiedy trzeba osiągnąć pożądany, psychodeliczny efekt, w tym nie brakuje – na przykład dron z ostatniego nagrania Dronz 4 => V2 trafia w punkt bez dłuższych przymiarek. Ale w sumie po raz kolejny monstrum zamiast płyty. Psychodeliki zamiast antybiotyków. I radość, nie starość.
TY SEGALL Ty Segall, Drag City 2017, 7/10
Tu z kolei psychodelia z nurtu hendrixowskiego. I choć Segall nie jest w żadnym razie gitarzystą, którego można by stawiać blisko Hendrixa pod względem umiejętności instrumentalnych, ma bardzo ciekawe, nawet jeśli dające czasem siermiężny rezultat pomysły producenckie (czyli takie raczej w stronę garażowości Jacka White’a) i śmiałość pozwalającą mu rozbudować krótki, prosty utwór w psychodeliczno-rockową minisuitę. Zaskoczenie wynikające z takiego rozciągnięcia – np. w Warm Hands (Freedom Returned) – podnosi atrakcyjność całej tej płyty. Ale najlepszy utwór to The Only One, chyba najbliżej właśnie projektów White’a. Fajna płyta, tyle że bałaganiarska, jak prawie wszystko, co robi Segall, a szczyt możliwości w tej formule grania okrutnie pracowity (i ciągle młody – niecałe 30 lat) Kalifornijczyk osiągnął moim zdaniem na albumie Manipulator trzy lata temu.
SIX ORGANS OF ADMITTANCE Burning the Threshold, Drag City 2017, 7/10
O ile King Gizzard czy Ty Segall mają tendencję do spłaszczania brzmienia do granic wytrzymałości, z Benem Chasnym wychodzimy na świeże powietrze. Jak to śpiewała grupa Pogodno: Spacer po trawie, słońce i wóz drabiniasty. Miękka, przestrzennie nagrana, skoncentrowana na współbrzmieniu gitar akustycznych i elektrycznych muzyka SOOA trochę mi się na ostatnich albumach nudziła, mimo kunsztownego łączenia elektrycznej psychodelii i wpływów folkowego prymitywizmu. A tu, ni z tego, ni z owego – jedna z lepszych płyt w dyskografii Chasny’ego. Najlepsza od czasu przynajmniej Luminous Night – a wykonawcy płyt psychodelicznych mają zwykle słabość do artystycznego słowotoku i introwertycznego powielania raz wymyślonych patentów. Dobrze więc robi od czasu do czasu wspólna sesja z kimś innym. Nie tylko gitarowe miniatury w rodzaju Reservoir czy transowe mantry w stylu Rileya (Taken by Ascent) decydują o sile tej płyty. Wraca Chris Corsano, a dodatkowe wrażenie robią pojawiający się tu gościnnie członkowie duetu Damon & Naomi czy Ryley Walker, którzy przypominają Chasny’emu, że od zarania kontrkultury psychodelia jest dyscypliną raczej zbiorową.