Heroina pamięci

Po poprzednim wpisie rozgorzała (oczywiście na Facebooku) dyskusja na temat Trainspotting. Kino jest w końcu najważniejszą ze sztuk, co zresztą widać przy okazji na najnowszym OLiS-ie, gdzie trzy z czterech najlepiej sprzedających się płyt zawierają muzykę filmową, czyli są ciągnięte przez filmy, kolejno: Ciemniejszą stronę Greya, ostatnią Bridget Jones i La La Land. Nie zdążyłem nic powiedzieć w sprawie samego filmu T2 Trainspotting, który opowiada losy bohaterów po 20 latach. Ale oczywiście poszedłem go zobaczyć, bo z perspektywy czasu (dałem temu wyraz ostatnio na antenie radiowej) zaczął mi się mylić z Human Traffic. Przypomniałem sobie więc fabułę oryginału i nie zobaczyłem wiele nowego, choć dowcipy z bractwem miłośników 1690 roku przednie, muszę przyznać – nie spoiluję, choć Krzysztof Varga to zrobił dość brutalnie ku chwale swojego niezłego skądinąd tekstu w „Newsweeku”. Zobaczyłem natomiast jedną genialną scenę opowiadającą w parominutowym skrócie losy sceny muzycznej AD 2017 i bez wielkich spoilerów mogę o niej wspomnieć.

trainspotting_gaga

Chodzi o sekwencję w wielkim klubie, gdzie bawi się międzynarodowa młodzież – jacyś grzeczni edynburscy studenci, pewnie z programów europejskich, plus niedobitki miejscowych. Dyskoteka jest spora, tłum imponujący, ale didżej nie gra jakiejś aktualnie modnej muzyki, jak w roku 1996. Didżej zapodaje na całą moc głośników Radio Ga-Ga grupy Queen. A cała młodzież pląsa i śpiewa jak w zbiorowym karaoke. Niby nic zdrożnego, dobry singlowy przebój z „ejtisów”. Ale ta scena, pokazana z taką ironią, jak Danny Boyle potrafi, jest dość druzgocącym obrazkowym skrótem naszej retromanii. Lubię w takich sytuacjach stosować porównania skali czasowej, więc dodam, że gdyby tak miała wyglądać impreza w klubie w Trainspotting AD 1996, to jej muzycznymi bohaterami musieliby być Beatlesi, najpóźniej z okresu A Hard Day’s Night. A każdy, kto oryginał pamięta, musi przyznać, że niełatwo było to sobie wtedy wyobrazić. Soundtrack nowej części jest zresztą w 3/4 nostalgiczną podróżą w przeszłość, niejednokrotnie dawniejszą niż rok 1996. Oryginalny już przynosił starsze piosenki, ale prowadziła go w miarę bieżących zjawisk typu Underworld, Blur, Primal Scream czy Pulp. Tutaj tych naprawdę nowych (Young Fathers, Wolf Alice) jest mniej i mają mniejsze znaczenie.

Sam nowy film ma sens głównie jako jedna wielka przenośnia wspominkowości naszej kultury. Oglądamy tu grupę czterech dorosłych facetów, którzy niby zniszczyli sobie młodość ćpając heroinę, a mimo to wspomnienia z tej młodości są zasadniczo jedynym motywatorem w ich dojrzałym życiu, właściwie nawet jedyną wartością, jaką mają. Wspomnienia są ich nową heroiną.

Zaraz, a czy właściwie tylko dla nich wspomnienia są heroiną? Bo moim zdaniem jest to towar powszechny, tani, w pierwszych działkach nawet darmowy, a w pewnych środowiskach – biorąc pod uwagę przewagę komemoracji nad kreacją – obowiązkowy. Jedni upijają się dawnymi dziejami Brytanii (1690, że tak przypomnę, ciągle nie spoilując), inni wciągają nosem historie o żołnierzach z lasu. A wszyscy razem zaciągają się ejtisami, gdy tylko nadarzy się okazja. Znów odwołam się do nowego Baumana, a właściwie do Wojciecha Burszty relacjonującego tę ostatnią książkę filozofa. Bo do Reynoldsa już nie muszę. Jedne z najbardziej interesujących płyt ostatnich miesięcy – czy to William Basinski, czy The Magnetic Fields – ponownie przynoszą różne odmiany tej heroiny przenoszących nas w spokojną, bo unieruchomioną już przeszłość, którą żyją wspólnie i młodzi, i starzy. Tak jak to Radio Ga Ga na ekranie.

Często zdarza mi się dobierać płyty pod temat główny notki. Teraz miałem więc wyjątkowo duży wybór, ale ponieważ nie zdążyłem jeszcze napisać o Nothing Feels Natural amerykańskiej grupy Priests, wypada to zrobić, bo choć zespół jest oczywiście wtórny i gra wersję retro post punka, to wśród takich wersji znalazłby się bardzo wysoko, może nawet w okolicach formacji Protomartyr. A to proszę traktować jako komplement. Co nie znaczy, że to dokładnie taka wizja przeszłości. W utworze tytułowym (od którego zacząć warto) na przykład podążają tropem The Sugarcubes, dodając do tego The Cure i gitary rodem z Throwing Muses. I jeszcze co nieco energii grup z okolic riot grrrls, co przypomina mi, że Priests to zespół płciowych parytetów, 2+2. Gdzie indziej słychać to Patti Smith, to znów funkującą grupę ESG, co nie dziwi szczególnie, biorąc pod uwagę fakt, że Priests mieli już nawet okazję grać przed ESG. Piosenki z debiutanckiego albumu przynoszą dość urozmaicone aranże – saksofon towarzyszy nam już w pierwszym utworze, pełnym desperacji Appropriate, ale zarazem wszystko grane jest dość surowo, z dobrym wyczuciem, jeśli chodzi o balans między czystą nostalgią i wkładem współczesnym oraz chwytliwe fragmenty i gitarowe dysonanse. Płyty słucha się z czasem coraz lepiej, a biorąc pod uwagę głosy, że podobno Priests dobrze wypadają na żywo, zdecydowanie oczekuję ich wizyty na Off Festivalu.

Więcej w muzyce Priests nowej fali niż punk rocka, ale dziś nie mogę się powstrzymać od punkowej w charakterze uwagi ogólnej: hasło No Future w kulturze nigdy nie było tak aktualne.

PRIESTS Nothing Feels Natural, Sister Polygon 2017, 7-8/10