Zły Miles Davis, ale film gorszy
Jest szansa, że jeszcze nie widzieliście nowego filmu o Milesie Davisie. Recenzje były zasadniczo w miarę pozytywne, bo Miles i jego trąbka, szczególnie krótko przed ćwierćwieczem śmierci mistrza, wywołują u wielu melomanów odruchy modlitewne. I ja to rozumiem. Ale ponieważ miałem już też okazję obejrzeć Miles Davis i ja, podzielę się paroma spostrzeżeniami. Choćby dla odmiany – po przesłuchaniu i opisaniu całej sterty wydawnictw z muzyką.
Film wyreżyserował, współtworzył scenariusz i zagrał główną rolę Don Cheadle, którego kojarzę z zupełnie innej bajki, czyli z filmów o superbohaterach. A może niekoniecznie z zupełnie innej – bo Cheadle podchodzi tu do Davisa też trochę jak do superbohatera, którego, dobrze ucharakteryzowany, przypomina nawet mocno fizycznie. No ale z drugiej strony – postać głęboka, z dorobkiem i po przejściach. Rozumiem więc ten rodzaj ambicji aktorskich – zagrać kogoś, kto bohaterem kultury w każdym jej wymiarze jest, ale przy tym pozostaje człowiekiem z krwi i kości. Trudniej mi zrozumieć akty poświęcenia w rodzaju paru lat nauki gry na trąbce po to tylko, by dobrze symulować grę w scenach, gdy Miles na ekranie ma grać swoje klasyki. Ale – trzeba przyznać – Cheadle’owi wychodzi to naprawdę dobrze. Jest świetnym rekonstruktorem postaci.
Autor filmu miał też pomysł wyjściowy: zająć się okresem milczenia Davisa w drugiej połowie lat 70., gdy ten, skonfliktowany ze swoją wytwórnią płytową, nie wydawał płyt przez pięć lat. Oryginalnie – mówią niektórzy. Pewnie tak, ale ja w tym widzę oportunizm, bo przy którymkolwiek innym okresie Davisa trzeba by pewnie pokazać na ekranie, jak 90 proc. czasu poświęca na pracę nad nową muzyką, a muzyka na ekranie nie wychodzi tak dobrze jak wymachiwanie pistoletem. A tu mógł pokazać zdesperowanego, sfrustrowanego, nieufnego, rozzłoszczonego na swoich wydawców i wiecznie naćpanego Davisa wymachującego pięściami i pistoletem. Świetnie to wypada w trailerze, bardzo dobrze wygląda w pierwszych scenach filmu (które notabene trailer już pokazuje), gdy Davisa odwiedza pełen tupetu dziennikarz „Rolling Stone’a” (średnio przekonujący Ewan McGregor), który chce być pierwszym reporterem opowiadającym historię domniemanego powrotu Milesa na scenę. Historia jest niby fikcyjna, ale jeśli ktoś czytał autobiografię Milesa, wie, że można to sobie wyobrazić. Ale kto ją czytał, ten – zawsze miałem takie wrażenie – wie też, że sporo było w Milesie z prowokatora. Cheadle robi z niego na serio bohatera kina akcji. Cienkiego, taniego, przewidywalnego i płaskiego jak deska kina akcji z beznadziejnie poprowadzonymi retrospekcjami, które ani nie pogłębiają postaci, ani nie popychają do przodu intrygi.
Jeśli jednak widzieliście już ten film, to pewnie wiecie, po co są te retrospekcje? Po to mianowicie – tak to sobie sprytnie obmyślił Cheadle – żeby nie grać przez cały film muzyki Davisa z lat 70. (która sprawdza się w scenach akcji), tylko żeby przypomnieć Davisa z okresu Kind of Blue i później, czyli żeby chociaż we fragmentach były hity. A przynajmniej – dla każdego coś miłego. Intryga z okresu, gdy wokół Davisa było cicho, bo można dać poszarżować fantazji, plus muzyka z okresu pracowitego i dobrze zdokumentowanego choćby przez muzyków, którzy z Davisem nagrywali. Sprytne, ale czytelne.
Cheadle chciał więc mieć ciastko i zjeść ciastko. I co prawda po drodze przyszło mu do głowy parę ciekawych wątków (choćby ten z drogocenną taśmą z nagraniem – przypomina to, że kto miał fizyczny egzemplarz taśmy, ten miał nagranie), to filmu z tego nie zrobił. Raczej już długie i nużące momentami podprowadzenie pod końcowe sceny z muzyką, przy których westchniecie być może, tak jak ja, że co prawda muzykę na ekranie pokazuje się trudno, to jednak w swojej sile, niewinności, niezależności od obrazka wybroni się w najgorszym kontekście. A przede wszystkim jest szczera, czego o obrazku powiedzieć nie można.
Autor filmu mógł chcieć dla swojego bohatera jak najlepiej, może próbował zgłębiać jego koszmary, zaglądać do jego duszy, ale chyba niewiele z tego wyniósł. Bo ostatecznie jego film puentują wyniki finansowe, o czym zresztą już wspominałem w ostatnim tekście dla POLITYKI: Możesz sobie za życia walczyć z przemysłem płytowym, ale po latach i tak przemysł upomni się o swoje. Świadczy o tym fakt, że współproducentem, dystrybutorem filmu i wydawcą soundtracku, które zaliczają niezłe wyniki finansowe, jest ten sam koncern, pod którego siedzibę w filmie zajeżdżał z pistoletem ogarnięty furią i pragnieniem zemsty Cheadle jako Davis. Tyle że inaczej się dziś nazywa.
MILES DAVIS I JA (Miles Ahead), reż. Don Cheadle, aktorzy: Don Cheadle, Ewan McGregor, prod. USA, 100 min., 4/10
Komentarze
Ejże, Miles nie był skonfliktowany z Columbią w 1975 roku. Oni mu dalej płacili jakieś roczne wynagrodzenie, a on po prostu zapadł się w swoje heroinowe grzęzawisko. Oni wręcz wpadali do niego, żeby sprawdzać czy żyje (Teo Macero chyba). Kiedy w końcu wrócił, „The Man with the Horn” wydał na Columbii – czekali na niego. Dopiero potem się popstrykali i poszedł do Warnera.
@Gostek Przelotem –> No tak, ale konflikt polegał zdaje się na tym, że oni coraz bardziej chcieli mieć nowy materiał (co w sumie zrozumiałe), a on coraz mniej chciał im go dać (co w sumie Davisowskie).
Zresztą powiedział w Autobiografii, że w Columbii leżą stosy różnych jego taśm, które pewnie zostaną wydane jak już kopnie w kalendarz. I to się akurat sprawdziło 🙂
Oj tak 🙂
A wracając do ad remu, to pewnie pójdę na ten film, pomimo ostrzeżeń, no bo Miles to Miles, mimo wszystko.
Zawsze można potem sobie poprawić Tavernierem.
: )
i kolejny film (dokumentalny) THE BEATLES: EIGHT DAYS OF WEEK – THE TOURING YEARS
/Ron Howard/ na ktory wybieram sie 15 wrzesnia 2016 – 19.00-22.00
https://www.youtube.com/watch?v=0fFyZzqPDws trailer
transmisja z gali premierowej 19.00
film
i na zakonczenie. 30 min, extra material ze slynnego koncertu na Shea Stadium/US