Muzyka mniej ważna niż woda?
Kilka lat temu żyliśmy wizją podrzuconą bodaj przez Davida Bowiego: że muzyka wkrótce będzie jak woda. Potem ktoś to rozwinął – że będzie równie łatwo dostępna, powszechna i tania jak woda. To się sprawdziło. Muzyka jest wszędzie, w gigantycznym wyborze, na wyciągnięcie ręki. W naszej strefie geograficznej tania nie tylko jak woda, ale nawet jak barszcz. Sam się tą wizją nieskończonego dostępu entuzjazmowałem (a i ostatnio przecież zwracałem uwagę na dobre strony łatwego dostępu), ale dziś widzę, co się za tym kryło. Muzyka staje się przy okazji równie oczywista, nudna, niezauważalna, a często nawet tak samo jak woda pozbawiona smaku. Bo kiedy ostatnio woda lecąca z kranu (poza sytuacjami odcięcia dopływu) były w waszym otoczeniu tematem dyskusji? Że ledwie ciurka albo leci mocniej, że jakaś rześka, wyjątkowo przejrzysta, bardziej miękka, albo że ta z łazienki pachnie lepiej niż ta z kuchni? Ba, zaryzykowałbym, że z rozpędu muzyka zaczyna być tańsza jeszcze niż woda, więc może nawet mniej ważna?
Koleżanka – świetnie orientująca się w nowych technologiach – odezwała się ostatnio do mnie z pytaniem, co się dzieje, że jeśli już słucha muzyki, to żeglując w sentymentalnym kursie poprzez utwory streamowane w sieci – i albo koncentruje się na wspomnieniach, albo podążając za „polecanymi dla mnie” (kultura algorytmu – sprawdźcie tekst Mariusza Hermy) kręci się w kółko. Na stare płyty z lat młodzieńczych czasem patrzy, ale tylko po to, żeby przejrzeć się w nich jak w lustrze.
Poczułem się przez chwilę jak pracownik poradni dla ludzi rozwiedzionych z muzyką. Nie pierwszy raz. Ostatnio nawet byłem na czterdziestkowej imprezie ludzi rozwiedzionych z muzyką. Widziałem na własne oczy, jak panie w wieku wiadomym zdejmowały szpilki, a panowie marynarki by zatańczyć przy ulubionych utworach Life of Agony i Rage Against the Machine, a wcześniej bez słowa skargi pląsali przy Dragostea din tei i tak taniej współczesnej muzyce dance, że aż wstyd mi opowiadać. Można było w miarę precyzyjnie wskazać rok, kiedy wzięli rozwód z muzyką młodości. To akurat naturalne zjawisko, przed którym trudno się bronić. Dla większości ludzi z czasem muzyka staje się mniej ważna – w miarę, jak zmieniają się priorytety, rodzą dzieci i więcej satysfakcji przynosi np. pielęgnacja trawnika przed domem. Nie dotyczy to oczywiście pojedynczych maniaków i osób profesjonalnie zajmujących się muzyką. To zjawisko też spycha nagrania do statusu wody, ale trudno z nim walczyć. Niektórzy próbują – poprzez inwestycje: kupno droższych głośników, wyjazd na koncert ulubionej grupy za granicę (bo wreszcie ich stać), ale to wszystko działa raczej na krótką metę.
Inaczej jest z tanieniem muzyki, które przyniosła jej dostępność. To problem dotyczący już wszystkich, bez względu na wiek, często ostatnio dyskutowany i opisywany w książkach (np. u dyskutowanego tutaj Bena Ratliffa). I tu moja koleżanka jako posiadaczka kolekcji płyt jest w sytuacji uprzywilejowanej: ma się w czym przejrzeć. Osoba zaczynająca kontakt z muzyką od abonamentowego streamingu musiałaby chyba kolekcjonować zrzuty ekranów dawnych playlist, żeby po latach szukać swojej tożsamości w muzyce. Powtarzam do znudzenia, że sami tworzymy wartość muzyki poprzez przywiązywanie do przedmiotu (choćby i kasety), odsłuchiwanie niemimowolne (oddzielne urządzenie, konieczność zmiany płyty, unikanie nieskończonej playlisty), a decydując się na płacenie za pojedyncze płyty lub nagrania samym sobie wyznaczamy pewną hierarchię słuchania: zapłaciłem, to może jednak posłucham do końca? Ile osób, które kupiły bilet na koncert (poza dziennikarzami muzycznymi) wyjdzie po 2 utworach, bo stwierdzi, że im się nie podoba? Niewiele. A ile przeskipuje resztę słabo zapowiadającej się piosenki, gdy dostało ją w pakiecie z 30 milionami innych? Ile osób zdecyduje, że dziś posłuchają czegoś zupełnie innego, na chybił trafił, bo chcą zerwać z kieratem „polecanych dla mnie” i zacząć jakąś nową ekscytującą przygodę?
Coś takiego przeżywałem kiedyś – przed epoką streamingu, w czasach późnego Napstera czy Soulseeka – po przyjeździe na weekend do Berlina. Przynajmniej raz na pół roku byłem w tym mieście i mogłem wejść do Naprawdę Dobrze Zaopatrzonego Sklepu z Płytami, w którym można było dowolnie długo słuchać płyt, które się chciało kupić. Zbierałem więc cały koszyk płyt (co mi zabierało dobrą godzinę albo dwie) i zaczynałem słuchać (co mi zabierało jakieś pół godziny, bo w praktyce nie można było całego dnia spędzić w sklepie z płytami). Skipowane i pospiesznie słuchane albumy zmuszały mnie do nietrafnych wyborów. Zacząłem zauważać nawet tendencję do wybierania muzyki efektownie brzmiącej w 30-sekundowych dawkach, której później nie mogłem słuchać. Na domiar złego często były to płyty oznaczone „Mitarbeiter Tip” (komuś w sklepie się spodobały), albo polecane dla fanów określonego gatunku (taki pradziadek algorytmów). I wiecie, co się stało? Zacząłem w pewnym momencie zupełnie świadomie niektóre pozycje KUPOWAĆ W CIEMNO. Po prostu zawsze przywoziłem kilka płyt, których z założenia na miejscu nie słuchałem. Po pierwsze, zwykle miały w sobie coś interesującego, czasem nawet chodziło o grafikę okładkową i jakieś dobre skojarzenia (wytwórnia, nazwiska artystów). Po drugie, chciałem niespodzianki, ryzyka, niepewności. Nawet błędu chciałem. Jakiejś emocji – jak kibice, którym niby zależy na tym, żeby nasi wygrali, ale tak naprawdę chcą przeżyć coś, czego przewidzieć do końca nie można. Nie wiedziałem tylko, że za parę lat przyjdzie mi w takim sklepie zamieszkać na stałe i z otwartymi zakładkami Tidala, SoundClouda i YouTube’a będę się nieustannie odrywał od słuchania tego, co mam aktualnie do przesłuchania na płycie.
Szeroka publiczność dostała do ręki wszystko to, co najlepszego i najgorszego mieli dotąd dziennikarze muzyczni. Szybki dostęp do płyt (to akurat dobre) i nadmiar (to już mniej), sytuację ciągłego życia z piętrzącą się playlistą, która goni ich jak nadciągająca fala. Wcześniej czy później bezwzględnie dogoni i zaleje. Mamy ten sam problem – nadmiar i algorytm planują nam dzień. I tylko gdy wydarzy się coś o naprawdę potężnej sile – coś w rodzaju śmierci Davida Bowiego – na moment zatrzymujemy się i zaczynamy słuchać tego samego, ba, wracamy, powtarzamy, przerywamy playlistę. Po staremu, z pełną celebrą, inwestując pieniądze w wersję specjalną, wydanie pamiątkowe i rozmawiając o jednym. To między innymi dlatego indywidualne zestawienia ulubionych płyt bieżącego roku ciągle krzyżują się na Blackstar. Zespoły, które zbudowały swoją pozycję wcześniej – jak Radiohead – wykorzystują czasy pędzącej playlisty umiejętnie: wydają cyfrową edycję, dyskusja wybucha, a gdy streamujące grono jest już przy czymś nowszym, ukazuje się (jakoś teraz) winylowe wydanie, które fani kupią sobie, jak ja, choćby po to, żeby się na stare lata w tym przejrzeć. Czasem ktoś z młodszych muzyków wpadnie na pomysł, żeby – grając va bank – spróbować dużą grupę ludzi skłonić do wspólnego słuchania i analizy choćby jednego nagrania udostępnionego za darmo – tyle że to nagranie musi być takiej klasy i tak wyjątkowe (choćby pod względem rozmiarów) jak Kuiper, ostatni singiel Floating Points. Tu się udało osiągnąć niezły efekt, omijacie to naprawdę tylko na własną odpowiedzialność:
Muzyka dziś bardziej w ramach post scriptum. Bo elektroniczny duet Plaid jest jak refren na tym blogu i w moim pisaniu o muzyce przez ostatnich niemal 20 lat. Ed Handley i Andy Turner sami są jak taki dobrze napisany algorytm, bo nie zawiedli praktycznie żadnym wydawnictwem. Rzadko też robią coś naprawdę zaskakującego, koncentrując się na prowadzeniu długich, wciągających linii melodycznych, które – jest szansa – będziecie chcieli wysłuchać do końca, ale po przerwaniu – prysną. Bo nie mają wartości motywu do podśpiewywania. Recenzję dowolnej płyty Plaid też mógłby napisać algorytm, w którym należałoby tylko ustalić, ile razy ma się pojawić hasło IDM (intelligent dance music), spostrzeżenie na temat ciepła brzmień, a ile miejsca zająć mają rozważania na temat średniego tempa i melodiach. Na The Digging Remedy warto na pewno zwrócić uwagę na romantyczną końcówkę z brzmieniami gitarowymi i na utwór CLOCK wprowadzający nas łagodnie w krainę lekko rozregulowanego tempa, na klasyczny Saladore zwrócą uwagę pewnie głównie nowi słuchacze duetu. Singlowy Do Matter puentuje dzisiejszy temat tytułem zaklinającym rzeczywistość (Miej znaczenie?). Czy całość będzie miła? Owszem, szczególnie jako spojrzenie za siebie na muzykę młodości. Czy pokaże nam nowe terytoria? Nieszczególnie, w każdym razie nie bardziej niż poprzedni, bardzo udany album Reachy Prints. Słowem: woda z kranu, ale ciepła, miękka i – o dziwo – nie czuć od niej nawet przesadnie starą instalacją.
PLAID The Digging Remedy, Warp 2016, 7/10
Komentarze
Bartku, napisałeś ciekawy i inspirujący do podjęcia długiej dyskusji tekst. Myślę, że kluczowym jest następujące zdanie: „Zacząłem w pewnym momencie zupełnie świadomie niektóre pozycje KUPOWAĆ W CIEMNO.”
Już nie pamiętam czy akurat na twoim blogu, ale swego czasu gorąco namawiałem rozmówców do przyjęcia właśnie takiej zasady. To nie przeszło. Każdy trzymał się kurczowo (a szczególnie dotyczy właśnie tych, którzy mają ambicje pisania recenzji), że podstawą przed zakupem płyty są zawieszone w sieci obszerne fragmenty danego wydawnictwa muzycznego, a najlepiej, gdyby cały album do przesłuchania.
Niestety, ale tej tendencji nie da się zmienić. Jałowy hedonizm wsparty skrajnie konsumpcyjnym modelem życia skutecznie niweluje zwolnienie tempa na podjęcie jakichś refleksji; niweluje chęć rozmowy z drugim człowiekiem, a nawet gorących kłótni, bo przecież zawsze można coś takiego sprowadzić do idiotycznej net-etykiety, gdzie sprzeciw i stanowcze wyrażenie swojego zdania musi być zidentyfikowane z hejtem lub trollingiem.
Nawet w środkach masowego przekazu unika się, dając tym samym wyraźny sygnał odbiorcom, przygotowywania programów publicystycznych, w których dochodziłoby do merytorycznych dyskusji o wybranych zjawiskach artystycznych… W dodatku odnoszę wrażenie, że muzyka byłaby ostatnią dziedziną sztuki, która byłaby uwzględniona w tego typu programach…
Oczywiście można narzekać i wszystko widzieć w czarnych kolorach. Gorzej zaproponować lub zrobić coś, co mogłoby zmienić tę złą tendencję.
Myślę, że ten intelektualny marazm adekwatnie zwiększa się ze stopniem przeniknięcia popkultury w zjawiska artystyczne.
Poruszam się w niszowych zjawiskach artystycznych/muzycznych i , choć tu nie jest również tak dobrze, jakby się chciało, to jednak ludzie z tych środowisk wykazują się większą ciekawością, większą chęcią dyskusji oraz dzieleniem się własnymi opiniami.
Sądzę, że jest to efekt tego, że sztuka/muzyka w tym przypadku skutecznie spełnia swoje odwieczna zadania – niejako zmusza ludzi do przyjęcia pewnych postaw społecznych, nie pozostawia odbiorców obojętnymi oraz inicjuje konfrontacyjną z zastanym otoczeniem – tożsamość społeczną. To wszystko powoduje, że odbiorcy (przynajmniej tych, których znam) nie ulegają popkulturowej, zbiorowej głupawce, nie ulegają sezonowym trendom, a także nie ulegają aż w takim dużym stopniu technologicznym nowinkom, które w efekcie zamiast zbliżać ludzi do sedna sztuki/muzyki, oddalają ich, tworząc zunifikowane wzorce oraz kody kulturowe, w których dominuje idea bezrefleksyjnej zabawy, wypieranie pierwiastków zagrożenia, alienacji, cierpienia, wszelkiej brzydoty oraz śmierci.
@Rafał KOCHAN –> Dzięki za obszerny komentarz. Nie pamiętam dokładnie tamtej dyskusji, być może toczyła się na Polifonii, ale rzeczywiście czas mógł nawet parę moich poglądów zweryfikować – z jednej strony drzemie we mnie obsesjonat zasady „try before you buy”, z drugiej – nie można przecież w nieskończoność „próbować”. Masz chyba rację, że to dokonywanie wyborów – czy też nieumiejętność dokonania wyboru – jest związane z postawami społecznymi, a już na pewno z pewnymi gestami tożsamościowymi. Ulotność rewolucji czy ruchów wolnościowych czasu internetu pokazuje, że są jakieś podobieństwa między doraźnością odbiorem kultury a doraźnością postaw. Ale być może to się zmieni. Nie chcę za bardzo rozgałęziać tej dyskusji, ale jednocześnie z tekstami krytycznymi wobec nowego modelu słuchania pojawiają się analizy mówiące o tym, że streaming, przynajmniej w darmowej wersji, jednak może być zagrożony http://pitchfork.com/features/article/9896-is-the-era-of-free-streaming-music-coming-to-an-end/
Polski m e t a l na eksport:
_____________________
BEHEMOTH i VADER na festiwalu Gefle Metal 2016/SE, 40 grup, 3 sceny: 15-16 lipca
w Gävle. Bez watpienia te dwie polskie grupy metalowe nie potrzebuja rekomnedacji
a fani tego gatunku muzyki zaliczaja je do czolowki swiatowej – Behemoth na afiszach koncertowych taka samym krojem czcionki jak Anthrax, Kreator, At The Gates czy Overkill.
Na festiwalu w Cieszanowie w ub r wystapil Kreator a takze jedna z grup polskich, ktora mnie fascynuje do dzisiaj, a ktora poznalem dzieki publikacjom w „Lampie i Iskrze Bozej” czyli: PIDZAMA PORNO i jej lider Krzysztof „Grabaz” Grabowski – ciekawa postac.
Szwedzki metal muzyczny doczekal sie wspnialej monografii autorstwa Iki Johanneson (prowadzi wiadomosci kulturalne w SVT dziennku) i Jona Jeffersona Klinberga, „Blod, eld, död” (Krew, ogien, smierc) Alfabeta 2011.
Ten gatunek muzyki ma bodajze najbardziej wierna publicznosc, jak hard rock, a festiwale i koncerty naleza do najbardziej dochodowych.
Dosc czesto zafyscowala mnie pozniejsza kariera muzykow po wysluchaniu debiutanckich plyt a nawet paru kompozycji. W ten sposob odkrylem sobie m.in. Quinna Sullivana, Haim, Joe Bonamasse, Alabama Shakes, Leona Bridgesa, Samanthe Fish, Gary Clarka Jr (wiekszosc wymienionych to okolice bluesa i r&b) i do dzisiaj slucham.
@Rafał KOCHAN – Napisałeś jeden z głębszych komentarzy na tym blogu. Właściwie w zupełności się z tobą zgadzam. Powtórzę to, co przed chwilą napisałem na innym znanym polskim blogu muzycznym a propos recenzji płyty Anohni – „Nikt nie lubi ludzi, którzy psują imprezę”. To jest filozofia, która przyświeca chyba większości współczesnych słuchaczy, dla których muzyka ma być totalnym „umilaczem”. Coraz mocniej rzuca mi się to w oczy – i wpędza w przygnębienie. A im ogólna sytuacja na świecie staje się gorsza, tym bardziej od muzyki oczekuje się właśnie takiego działania (chciałem napisać „eskapizmu”, ale to jednak trochę co innego). To jest temat rzeka; szkoda, że tak mało się o tym mówi/pisze.
Roquentin Pneumokok
18 czerwca o godz. 22:15
„Nikt nie lubi ludzi, którzy psują imprezę”
No właśnie. To hasło mogłoby również opisywać wszelkie towarzystwa wzajemnej adoracji, które skupione są wokół różnych nurtów muzycznych…
I masz rację, że to temat rzeka. Bartek, mniej lub bardziej świadomie w swoim tekście przemycił coś, co niby jest gdzieś tam omawiane, a co dotyczy kryzysu kultury, a niektórzy twierdzą nawet o kryzysie cywilizacyjnym. Możemy (bo ja też miewam te przygnębiające myśli) dostrzegać w tym okresie coś niepokojącego, ale to wcale nie musi oznaczać, że ten kryzys ma zakończyć się jakąś apokalipsą. Ja ten kryzys łączę z nadejściem punktu zwrotnego lub sfinalizowaniem dłuższego okresu przejściowego, w którym się obecnie znajdujemy. Smutek, który nam towarzyszy związany jest z tym, że należymy do jednych z ostatnich pokoleń, które stoją w niewygodnym rozkroku. Dojrzewaliśmy w czasach, gdy nie było mowy o internecie, a całą tę epokę cyfryzacji, w której nasze życie będzie zdominowany technologię informatyczną znaliśmy jedynie z filmów i powieści fantastyczno-naukowych. Nasza wrażliwość została ukształtowana w dobie szczególnie nam bolesnej, gdy w czasach PRL byliśmy praktycznie odcięci od nośników fizycznych, a wszelki kontakt z nimi przypominał misteryjny rytuał, artefaktową, niemalże alternatywną rzeczywistość. Nie minęło więcej, jak kilka, może kilkanaście lat, kiedy to wszystko zostało skonfrontowane z całym tym bumem technologii cyfrowej, która zdeterminowała nasze życie, choć wychowaliśmy się i weszliśmy w dorosłe życie zupełnie w innym otoczeniu kulturowym i cywilizacyjnym. Młodsze pokolenia miały bardziej czytelną rzeczywistość, a tym samym ich życie siłą rzeczy musi być mniej skomplikowane, bardziej przejrzyste i jednoznaczne. Moim zdaniem powstały nowy utylitaryzm (mam na myśli otoczenia kultury zachodnioeuropejskiej głównie) z jednej strony stworzył jeszcze bardziej znośną egzystencję, ale z drugiej strony uczynił z niej jednowymiarową matrycę z niewyobrażalną ilością bodźców mentalnych. Człowiek ulegający tym bodźcom nie jest w stanie, lub zwyczajnie nie ma czasu, na dogłębną analizę tego, co go otacza, nie mówiąc już o tworzeniu trwałych związków emocjonalnych z innymi ludźmi. To wszystko przekłada się na zaistnienie koślawych relacji artysty z odbiorcą, gdzie dzieło artystyczne radykalnie zmienia swoją rolę społeczną. Odbiorca, mając do wyboru, niemalże w zasięgu ręki, dostęp do prostych komunikatów, prostych, by nie napisać że prymitywnych segmentów emocjonalnych uniesień, będzie zawsze preferował taki właśnie model życia. Jest to atawizm w czystej postaci i na swój sposób „eskapizm”, o którym wspomniałeś. Sztuka musi karmić się cierpieniem; karmić się burzeniem tej rzeczywistości, która wydaje się nam poukładana i jednoznaczna; musi być osadzona na doznaniach estetycznych, które do tej pory nie były znane odbiorcy…. A odbiorca jaki musi być? Musi wykazać się odwagą, a przede wszystkim pragnieniem zweryfikowania tego, co wie, z tym, czego nie był w stanie jeszcze poznać, nawet kosztem burzenia jego nieporadnie utworzonych azylów bezpieczeństwa; złudzenia porządku i jasności myśli. Czy takich mamy odbiorców obecnie? Czy ludzie chcą niszczyć swój ustabilizowany świat? Czy tkwi w nich nadal ten życiodajny masochizm w transgresyjnym spychaniu siebie w przepaść? Nie dostrzegam tego… Praktycznie nigdy tego nie było, ale czasy minione miały przynajmniej tę przewagę nad obecnymi, że ta „przepaść” wyraźniej towarzyszyła ludziom w życiu realnym, więc bunt wobec niej w postaci sztuki miał charakter niemalże sakralny. Teraz już nawet sztuka traci swoje ostatki sacrum… Jest zwyczajnym produktem (bez względu w sumie, czy jest to pop czy niszowa neoawangarda), który jest tak samo jednowymiarowy, jak ta nasza zerojedynkowa rzeczywistość, którą możemy schować do kieszeni w spodniach, a potem publicznie pokazać obcej osobie, chwaląc się całym swoim życiem zawartym w zdjęciach selfie oraz wirtualnych plikach video, tekstowych i muzycznych, ukrytych w „chmurach” beznadziejnych aplikacji… Ale przynajmniej człowiek ma złudzenie kontroli nad swoim życiem… tego, co niby kocha, i niby szanuje…. bo przecież wszystko jest na niby… nasza kultura jest na niby.
Dobra, wchodzimy w tę rzekę 😉
Ten kryzys cywilizacyjny może być pewnego rodzaju powolną apokalipsą, jak powiedział William Gibson, procesem rozłożonym na długie lata, dziesięciolecia, który już się rozpoczął, już w tle się „ładuje”, ale nie będzie wielkim efektownym wybuchem.. Jeśli chodzi o kryzys kultury, moim zdaniem jest to niezaprzeczalny fakt, bo pamiętam stan rzeczy sprzed dwudziestu paru lat (jako dziecko załapałem się na boom grunge’owo-alternatywny) i chyba mogę dokonać takiego porównania. Ograniczę się do muzyki. Coraz mniej znajduję dla siebie rzeczy w „internetowym mainstreamie”, w którym Pitchfork z taką samą rewerencją ocenia tzw. awangardową niszę i produkty typu Ariana Grande czy Zayn Malik (przy okazji pomijając prawie wszystko, co mnie się spodoba), wysyłając komunikat, że już naprawdę „anything goes”, popkultura z uśmiechem położyła się na plecach na pikniku w parku w centrum miasta i od tej pory wszystko jest horyzontalne. A przecież nie jest. Może przemawia przeze mnie przepaść pokoleniowa, o której napisałeś. Przepaść, która się powiększa. Ostatnio coraz częściej pojawia się w mojej głowie słowo „wrażliwość”, jako operowanie na pewnym poziomie emocjonalnym i intelektualnym, sposób odbierania świata, muzyki, itd. Moja wrażliwość, ukształtowana dawno temu, jest na pewno już przestarzała; nadmiar mnie męczy, czasem nawet przeraża, tak samo jak duszę się w tłumie. Jeśli chodzi o bodźce, nie jestem w stanie odbierać więcej niż jednego czy dwóch na raz. Muzyki (w formie płyty/kasety) najbardziej lubiłem słuchać w ciemnym pokoju. Rytuał, religijne przeżycie – trafnie to ująłeś. W dodatku faktycznie grawitowałem w kierunku smutnych, poważnych rzeczy. „Masochizm w transgresyjnym spychaniu siebie w przepaść” – dokładnie tak, szczególnie, kiedy masz wrażenie, że przepaść masz ciągle za plecami, chodzi za tobą jak cień. Ale to są już rzeczy – w najlepszym wypadku – totalnie niemodne, ostatecznie zaanektowane i skompromitowane przez emo itd. Wcześniej celowo nie napisałem „eskapizm”, bo dla mnie to stan, w którym przenosisz się myślami do innego, lepszego świata (który „gdzieś tam” istnieje, ale internet pokazał, że takie romantyczne fantazje są już nieaktualne; wszędzie jest tak samo, ewentualnie podobnie). Z kolei teraz muzyka ma być czystą przyjemnością i zabawą; fajną imprezą (nawet kiedy stoisz samemu w tramwaju ze słuchawkami w uszach i z ręką w kieszeni – zaciśniętą na smartfonie). To jest gigantyczna, tektoniczna zmiana, dodatkowo w swojej naturze okropnie mieszczańska, tak jak współczesne pokolenie.. (a może już większość ludzi, którzy mają pod nogami co najmniej dwa poziomy piramidy potrzeb). Dla młodszych osób to jest już całkowicie oczywiste i naturalne. Mają tak ukształtowaną wrażliwość i umysłowość. Nie wiem, jak jest u ciebie, ale ja potrafię spojrzeć na siebie jak doktor na pacjenta i zauważyć, że we mnie też się coś zmieniło. Odbieram muzykę znacznie bardziej powierzchownie (np. puszczam piosenkę, słucham przez 10 sekund, jak nic we mnie drgnie, klikam na kolejny), prawie już nic nie zostawia we mnie głębszego śladu. Od paru lat jakby odruchowo dryfuję w stronę muzyki instrumentalno-ilustracyjnej (ambient, drone, waporwave, itd) i dobrze wiem, z jakich powodów (np. osobistych), ale też dlatego, że po prostu nie mogę znaleźć niczego, co na mnie mocno zadziała. Doszło do tego, że głównie już grzebię w Bandcampie w poszukiwaniu ciekawszych rzeczy, ponieważ to, czym świat się ekscytuje w danym dniu/tygodniu, mnie pozostawia obojętnym (ostatnio zgadzałem się ze światem tylko przy okazji „Lost in the Dream” War On Drugs). Na chóralne zachwyty nad nowym Radiohead patrzyłem jak na zbiorową psychozę. Pomijając wszystko inne – moim zdaniem album całkowicie beztreściowy, Thom Yorke równie dobrze mógłby recytować kartę dań z restauracji. Tu właśnie dochodzimy do kolejnej sprawy – teksty, przekaz, itd. Ja wyrosłem z tradycji, powiedzmy, literackiej; teksty jako element równie ważny jak muzyka (dobra piosenka z kiepskim/głupim tekstem u mnie nie przeszła). Obecnie teksty z reguły wydają się już tylko koniecznym dodatkiem, no bo utwór bez wokalu jest dla większości populacji czymś niedorobionym. Ale jest jeszcze gorzej – gdy tylko pojawi się płyta, która ma jakiś wyrazistszy przekaz, od razu jest za to zjechana. Ostatnio doskonałe dwa przykłady: PJ Harvey i Anohni. Jestem pewny, że gdyby warstwa tekstowa była bardziej neutralna/osobista/nijaka, oba albumy zostałby znacznie lepiej przyjęte (nawet w pozytywnych recenzjach następował akapit pt. „no ale te niektóre teksty…”). Główny zarzut: „naiwność”. Jasne, bo wiara, że ze świata i ludzi można ulepić coś lepszego, jest już teraz czystą naiwnością (młode pokolenia, które nie chcą przemeblować rzeczywistości – to jest totalne novum). A dla mnie te dwie płyty są wręcz bohaterskie w kontekście aktualnej reszty. Zwracają uwagę na ważne zjawiska, zawierają przekaz społeczno-polityczny, grzebią w brudach (ale nie osobistych). Reakcje dziennikarzy i odbiorców mówią więcej o nich samych niż o tych płytach; krytykowanie i kontestowanie jest niepotrzebne, nieśmieszne, nieironiczne i niefajne. Psuje imprezę. Kiedy ostatnio pojawiła się płyta taka jak „The Holy Bible” Manic Street Preachers, czyli coś na kształt pomnika koszmarów XX wieku? Minęły już 22 lata, tak samo jak od „In Utero”. W międzyczasie na świecie zdarzyło się mnóstwo strasznych rzeczy, ale trudno się tego domyślić, słuchając muzyki z ostatnich 10/15 lat. Nic z tego nie zostało odzwierciedlone, uwiecznione na płytach. Ikoną buntu dalej pozostaje Neil Young, ale już nikt nie traktuje poważnie nawiedzonego dziadka przestrzegającego przed GMO, prawda? (to nie moja opinia, rzecz jasna). Gdyby ktoś z obcej cywilizacji miał ocenić ludzkość odbijającą się w płycie kompaktowej (wiem, przeżytek, ale plik mp3 psuje mi metaforę), uznałby, że wszystko jest OK (OK, computer…). No, „niby” jest. I może właśnie to jest symptomem tej dyskretnej nieefektownej apokalipsy, w której czasowe ramy już może weszliśmy… (tak na koniec trochę wesołego humoru, żeby nie psuć nikomu zabawy 😉
Roquentin Pneumokok
19 czerwca o godz. 2:35
Jako że brakuje tutaj komentarzy, które balansowałyby nasz, nieco fatalistyczny punkt widzenia, pozwolę sobie na podjęcie roli „adwokata diabła” i przekornie postaram się dostrzec sens oraz logiczne uzasadnienie tego, z czym mamy obecnie do czynienia.
A zatem zadajmy sobie fundamentalne pytanie, po co nam wyrafinowana i wymagająca sztuka (muzyka)? W jakim celu odbiorca, dzięki takiej sztuce ma dokonywać wiwisekcji na sobie? Po co ma się babrać w swoich fobiach, traumach… katować się strachem przed śmiercią, kruchością miłości, wiecznym osamotnieniem i obcością w otaczającym świecie? Po co to wszystko? Czy ciągłe przypominanie człowiekowi jego słabości, tego, że świat wcale mu nie sprzyja, a powstała dzięki ludziom kultura jest tak niestabilna w swoich wartościach, że ciągle się chwieje w swoich podstawach? Czy taka roli sztuki faktycznie umacnia człowieka? Przecież naturalnym odruchem jest wypieranie tego co złe, destrukcyjne, smutne. Przecież każdy z nas chce pamiętać jedynie słoneczne dni, szczęśliwe chwile, w których czuliśmy się akceptowani i zjednoczeni zarówno z naturą, jak i pozostałymi ludźmi. Kiedy nie czuliśmy się samotni… kiedy byliśmy kochani… a rodziny nasze jako oazy spokoju, bez patologii, które w różnym stopniu wryły się w naszą psychikę…
Przecież sztuka, która ujawnia nasz cały ten syf niczemu dobremu nie służy… Taka sztuka była i jest eliminowana, marginalizowana w naszym postępie cywilizacyjnym. W tym kole zamachowym ewolucji potrzebny jest spokój, bierność i ufność… Wszelkie pojawiające się kije w jego szprychach są wysoce niepożądane…. Napędzać to koło ma obietnica osiągnięcia SZCZĘŚCIA… Sztuka ze swoimi dwoma , chyba najważniejszymi funkcjami: poznawczą i katarktyczną, permanentnie burzy to szczęście. Dzięki pierwszej funkcji człowiek bliżej poznaje siebie oraz otoczenie, jego niebezpieczne mechanizmy, zagrożenia, dzięki temu staje się sceptyczny, nieufny i, co najważniejsze, zbuntowany, bo kogo satysfakcjonowałaby świadomość, że musi żyć w spieprzonym społeczeństwie i wrogiej sobie naturze? Z kolei dzięki katharsis odbiorca może osiągać stany suwerennej egzystencji, niezależności mentalnej i duchowej wolności, w której potęguje się konflikt ze społeczeństwem oraz pragnienie zmiany siebie, udoskonalenie otoczenia. Dzięki katharsis jednostka wzbija się ponad społeczeństwo oraz reguły w nim panujące…. A to błąd, bo celem ewolucji naszej kultury nie jest prymat jednostki nad społeczeństwem, tylko tzw. dobro wspólne…. kompromis indywidualnych potrzeb jednostek…
Czyli sztuka, w takiej postaci, jaką znamy i traktujemy w kategoriach piękna idealnego, nie jest ludziom, a raczej ich dalekowzrocznym oczekiwaniom, potrzebna. Jest wręcz szkodliwa, bo występuje przeciwko kierunkowi naszego kroczenia ku szczęściu…
Skoro tak, to cały ten system funkcjonowania sztuki wymaga przewartościowania. Nawet na poziomie jego sformatowania i dystrybucji… Innymi słowy, po co komu np. setki kilogramów plastiku w postaci wydawnictw muzycznych w domu/mieszkaniu? Przecież to kłóci się z naturalnymi odruchami…. Czy rzeka swoje koryto będzie kształtować za pomocą zygzakowatych kształtów? Nie, będzie płynąć jak najszybciej i jak najkrócej do morza… Czy człowiek, odbiorca ma magazynować kupę plastiku, wydając na to mnóstwo pieniędzy (na same płyty, usługi pocztowe, na półki, na zwiększanie metrażu lokalu etc.)? Po co, skoro może to wszystko mieć na jednym centymetrze kwadratowym czipa telefonowego? Ileż tu odpada problemów, a jednocześnie, ileż tu jest wygody, oszczędności i stałego dostępu!!! Dostępu do czegoś, co nie będzie nas przygnębiać….Do czegoś, co będzie nam przypominać o szczęściu, chociażby jego chwil, które doświadczyliśmy w dzieciństwie lub w wieku dorastania… Życie, a szczególnie to w postaci nawijanych wiadomości w TV lub radiu, jest przecież wystarczająco okrutne, by się jeszcze dołować muzyką….
I taką mamy tendencję… Uściślijmy, ta tendencja zawsze istniała… Nie ma niczego nowego… Zmieniają się jedynie warunki, i może jej dynamika, w których nabiera ona swoich kształtów…
Pytanie tylko, czy faktycznie przeznaczeniem jednostki jest ugięcie się pod ciężarem tej tendencji? Moim zdaniem – nie! W moim przekonaniu człowiekowi powinien przyświecać mit o Syzyfie oraz biblijna wzmianka o Szatanie…. Wiedząc o tym, że nasza postawa zakończy się porażką, powinniśmy być tymi „kijami w szprychach” jadącego koła… Bo przecież, jak to klasyk powiedział, „tylko gówno płynie z prądem rzeki…”.
przed brytyjskim LEAVE or REMAIN
……………………………………………
przy pomocy Boba Dylana
https://www.youtube.com/watch?v=0AypiJcfN7U
jednym z najlepszych sposobow zrozumienia kampanii brytyjskiej w sprawie pozostania lub opuszczenia Unii Europejskiej jest posluchanie tekstu Boba Dylana „Like a Rolling Stone” z r 1966.
W utworze Boba Dylana pada pytanie: „How does it feel!”….”Hoe does it feel?”
i to pytanie najbardziej pasuje do tych, ktorzy sa zwolennikami Brexit. I pieknie sie spiewa w chorze. Ale dalej juz slowa sa nieco inne, o czym sie nie wspomina:
„How does it feel to be on your own – a c o m p l e t e u n k n o w n
ozzy
20 czerwca o godz. 7:49
A nie lepiej byłoby, gdyby jacyś współcześni wykonawcy stworzyli jakis protest song w tej sprawie?
Jest jeszcze lepszy fragment z tej piosenki, który może opisywac aktualny stan UE:
„Princess on the steeple and all the pretty people
They’re drinkin’, thinkin’ that they got it made
Exchanging all kinds of precious gifts and things”
Myślisz, że komuś coś się udało w UE, poza wymianą błyskotek i cennych upominków?
troche o muzyce…
____________
@Rafale,
zgadzam sie z Toba, ale kto? Wiekszosc z nich nie zyje, czesc ma z nich Alzheimera a reszta ma to za przeproszeniem w d…..powazaniu.
Polexit? Raczej nie do pomyslenia. Kraj zarabia duze pieniadze na UE, chociaz rzad w Warszawie jest bardzo krytyczny wobec Brukseli ale pomoc dla Polski ze strony Unii niebotyczna.
Svexit nieaktualny. Norwegia radzi dobrze bez. Ciekawostka jest, ze w Danii za pozostaniem w UE opowiada sie prawicowo-populistyczna partia Folkeparti a tymczasem to w pozostalych krajach nordyckich skrajne parrtie sa za exit.
UK placi na UE 350 mln£/tygodniowo. A W.Brytania kontroluje swoje granice, bowiem jest poza Schengen
PS remain: Stephen Hawking, JK Rowling, Keira Knightley, Jeremy Clarkson
exit: Michael Caine, John Cleese, Joan Collins
PS pytanie: dlaczego szwedzki premier moze swoich wystapieniach wymienic muzyke jako towar exportowy – pop music, metal i uwazac to za sukces a w Polsce ciaga artystow sie po sadach za obraze uczuc religijnych?
ozzy
20 czerwca o godz. 10:36
Jak to kto? A co to młodych wykonawców nie ma?
No i faktycznie, oni wszyscy mają „w d… poważaniu”. O tym było z grubsza w poprzednich komentarzach, z czego to wynika…
Idea zjednoczonej Europy w takiej formie, jaką mamy obecnie, jest już nieaktualna. Prawdopodobnie wynika to z tego, że powstanie Unii oraz jej funkcjonowanie oparto na założeniu, że nie ma żadnych kryzysów, zewnętrznych i wewnętrznych. Jak w małżeństwie, kiedy jest mieszkanie, a najlepiej dom; kiedy oboje z małżonków posiada pracę; oboje są zdrowi… no i seks jest wciąż płomienny, to takie małżeństwo może być trwałe aż do oślepnięcia… Wystarczy, że w jednym z tych obszarów nastąpi kryzys, to nagle spoiwo, jakim jest tzw. miłość, może okazać się nie wystarczające …. Nawet zakładnicy w postaci dzieci nie dają rady często…
Innymi słowy, albo my, jako społeczeństwo nie dorośliśmy jeszcze do idei zjednoczonej Europy; albo oferta UE okazała się niedoskonała w obliczu przemian cywilizacyjnych i kulturowych… Znając życie, mądrzejsi ode mnie powiedzieliby, że obie opcje tutaj wchodzą w rachubę…
Na twoje pytanie odnośnie szwedzkiego premiera nie odpowiem wyczerpująco, bo dla mnie nie ma to znaczenia, co Szydło lub wcześniej Tusk rekomendowali z polskiej kultury w kontaktach z przedstawicielami innych państw. Mnie na przykład zażenowałby akt popularyzacji Nergala i jego Behemotha…. Myślę, że nic na siłę… Jeśli nie mamy takiej „ABBy”, to nie ma co robić jaj z pogrzebu i szukać cokolwiek, byle tylko udowodnić komuś, że mamy swoje osiągnięcia w pop kulturze światowej.
@Rafal
co do ostatniego akapitu – nie chodzi mi o rekomendacje/preferencje muzyczne politykow ale o fakt, ze na muzyce zarabia sie pieniadze. To jest towar takze. Bo nie wiem, czy ktorykolwiek tworca/artysta robilby cokolwiek za darmo.
A tutaj jest tak: impreza oplaca sie a wiec przezyje a od panstwa nie oczekuj, ze bedzie ci ja sponsorowalo. Nastepca ABBY jest to hitmaker i producent Max Martin a jego kompozycje i produkcje to drugie pod wzgledem na listach hit parade po Lennonie i McCartneyu. Max Martin to setki milionow dol. a o nim malo kto wie, bowiem nigdy go
to nie interesowalo i nie udziela wywiadow ani tez nie pokazuje sie w TV.
PS dla mnie tez nie ma to znaczenia , a ze muzyka jest mniej wazna niz woda to sprawa
bardzo ewidentna.
W sondazu szw. Novus najwiecej klopotu sprawili politycy z kregow liberalnych, bowiem ich gusta muzyczne so nie do zidentyfikowania a przynajmniej bardzo rozsiane.
Pamietam, ze w USA zawsze Bruce Springsteen to demokrata a Ted Nugent republikanin.
ozzy
20 czerwca o godz. 11:38
Mnie nie interesuje sztuka jako towar eksportowy lub importowy. Gdybym miał identyfikować polityków jako elitę społeczną, która powinna promować pewne wartości moralne, dobry gust i stanowić dla społeczeństwa autorytet, to oczekiwałbym właśnie od nich całkowicie innego stanowiska. Promocji właśnie tych artystów, którzy są wartościowi i nie traktują swojej twórczości w kategoriach towaru. Jest to zwykłe gdybanie, bo doskonale wiem, jaki jest stan faktyczny i dlatego niczego nie oczekuję od polityków.
Polityk, który promuje popelinę, tylko dlatego, by ją sprzedać, jako dobry produkt, byłby dla mnie kompletnym zerem i może dobrze, że polscy politycy unikają takich sytuacji…
Wyobraź sobie, że wielu artystów nie tworzy sztuki dla pieniędzy, za które ma przeżyć. Wielu z nich jest na stałych etatach w branżach nie związanych z ich sztuką i nie muszą zarabiać na sztuce w celach egzystencjalnych.
Jesteś tak zmielony muzyką pop, że nawet nie dociera do ciebie, że istnieje inny świat, innej sztuki, innej muzyki.
ok, Rafal
ostatni akapit o moim „zmieleniu” muzyka pop jest Twoja ocena a ze istnieje inny swiat, innej sztuki i muzyki wiem o tym doskonale. Bywalem, w ciagu tych dzisiatek lat, na setkach roznych koncertach -mniejszych lub wiekszych: od Franka Zappy po Arcade Fire.
A slucham to, co mi przypada du gustu.
To tyle.
ozzy
20 czerwca o godz. 14:14
Skoro wiesz, że istnieje inny świat i skoro jesteś tak doświadczonym słuchaczem, to tym bardziej mnie dziwi, że mówisz o muzyce jako towarze, tak, jakby to był jej cel sam w sobie. I jeszcze to zdziwienie o artystach, którzy mogliby „robić to za darmo”…
Każdy słucha tego, co mu przypada do gustu… Znasz takiego człowieka, który słucha czegoś, czego nie lubi/nie przypada mu do gustu?
Rafał – ja jednak sądzę, że chyba każdy muzyk (i inny artysta) – zawodowy czy hobbistyczny – chciałby zarabiać na swojej twórczości w takim stopniu, żeby mógł sobie spokojnie egzystować, nie martwić się o prozę życia, i skupiać się na swojej muzyce. To co innego niż tworzenie „dla pieniędzy”. Oczywiście kiedyś to było możliwe, nawet w przypadku twórców, powiedzmy, niezależnych, a teraz nawet znani wykonawcy muszą bez przerwy dawać koncerty, bo to jedyne poważne źródło dochodu. To jest temat na inną (i nudną) rozmowę, ale rzeczywistość wygląda tak, że większość ludzi nie ma fajnej, dobrze płatnej pracy, tylko robią rzeczy pochłaniające ich czas i energię, którą mogliby/chcieliby przeznaczyć na swoją pracę twórczą. W Wielkiej Brytanii w latach 80/90-tych mnóstwo początkujących muzyków przez lata siedziało sobie na zasiłku („on the dole”), pieniądze od państwa pozwalały im przeżyć i tworzyć, dlatego tak silny głos miała klasa robotnicza (lub po prostu ludzie z biedniejszych rodzin), a obecnie – jak wiele osób zauważa – większość muzyków wywodzi się z klasy średniej, co jest jednym z głównych czynników odpowiadających za taki a nie inny poziom mainstreamu, indie rocka, itd. O tym, jak to wszystko wygląda w Polsce, nawet nie warto mówić…
🙂
tak, tak, szanowny Rafale, znam kilku tutejszych renomowanych krytykow/recenzentow, ktorzy sluchaja niejako z przymusu. A tak banalne stwierdzenie o naszych gustach, to raczej nie przedmiot do dyskusji. A cel sam w sobie? Muzyka? Sztuka? Ktoz to wie….Roznie rozni artysci mowili/mowia o tym: Tadeusz Kantor czy Christian Boltanski albo John Cage czy Xanakis albo jak pisal Pound „an old bitch gone in the teeth” – o cywilizacji europejskiej z jej roznymi obciazeniami i aksjomatami estetycznymi.
Jedni zyja z tego az nadto dobrze a znam i takich tutaj osobiscie – maja wlasne studia a inni mniej „towarowi” klepia przyslowiowa biede
Przypomnij sobie dzielo Knuta Hamsuna „Glod”.
Jak zawsze z pozdrowieniem
Roquentin Pneumokok
20 czerwca o godz. 14:32
Myślę, że każdy człowiek, nie tylko artysta, chciałby mieć stały dostęp do gotówki, niekoniecznie pracując… nawet w miejscu, które byłoby zgodne z jego wykształceniem i preferencjami…
Temat ten był już wielokrotnie wałkowany, nawet tutaj.
Myślę, że warto zadać sobie następujące pytania:
1. Czy „artysta” ma być takim samym zawodem, jak każdy inny?
2. Jeśli tak, to jaki status społeczny ma mieć sztuka? Taki sam, jak inne, np. ekonomia, handel, wszelkie usługi, administracja?
3. Jeśli tak, to co ma być miarą przydatności sztuki dla społeczeństwa i jakie mają istnieć kryteria finansowania tychże artystów? Formalne wykształcenie? Ilość sprzedanych płyt, czyli popularność? A może stopień powiązań z z czymś takim, jak „dobro sztuki narodowej”?
Przecież to widać, jak na tacy, że powszechnie obowiązujące i wymagane wyobrażenie artysty, jako wyrobnika produktu, skutecznie legitymizuje ten zgniły system, o którym wcześniej niezbyt pochlebnie się wypowiedziałeś.
No niestety, nie da się tak, że jeden układ zostawiamy, a drugi wyrzucamy. Ten widoczny przez nas upadek sztuki wynika właśnie z tego, że rządzi nią zdegenerowany system, który traktuje sztukę jako produkt…. System finansowy, który ma ją podtrzymywać w relacjach z odbiorcą, jest właśnie źródłem tej chujni.
ozzy
20 czerwca o godz. 14:49
„Bywalem, w ciagu tych dzisiatek lat, na setkach roznych koncertach -mniejszych lub wiekszych: od Franka Zappy po Arcade Fire.
A slucham to, co mi przypada du gustu.”
Wiec nie rozumiem znaczenia tych dwóch zdań. Co miało wspólnego chodzenie na różne koncerty z tym, że słuchasz tego, co przypada ci do gustu? To, ze chodziłeś na koncerty też z obowiązku?
Nie wiem też, co ma miec wspólnego ta książka Hamsuna z tymi zagadnieniami, które tutaj poruszamy, a które dotyczą sztuki?
Roquentin Pneumokok
20 czerwca o godz. 14:32
I jeszcze jedno, jak myślisz, jak wyglądałaby sytuacja, gdybyśmy zrobili taki eksperyment: wszystkich artystów obdarzylibyśmy niewyczerpalnym źródłem pieniędzy, w taki sposób, by nie musieli martwić się o to, co włożą do garnka i jaką furę postawić w swoim garażu. Niech przystąpią wówczas do tworzenia swojej sztuki. Jak myślisz, robiliby to za darmo, skoro nie musieliby się martwić o pieniądze?
Rafał > Tak, sądzę, że artysta powinien być takim samym zawodem jak każdy inny, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy – nie oszukujmy się – prace „przydatne do społeczeństwa” to już tylko niewielki procencik, większość firm (czyli ludzi w nich pracujących) zarabia pieniądze na rzeczach, które równie dobrze mogłyby nie istnieć i prawie nikt nie odczułby ich braku. Ogólnie rzecz biorąc, jestem za państwem opiekuńczym, ale nie uważam, że państwo powinno finansować np. muzyków (pomijając wydatki na sztukę/kulturę, wystawy, projekty, itd.). Na pewno nie w tak bezpośredni sposób (pomagać jako obywatelowi – to już inna sprawa). Muzyka może być towarem, jak wspominał Ozzy, ale nie w sferze zamysłu (czyli: zrobię produkt, który ludzie chętnie kupią), tylko efektu końcowego – płyty (w formie fizycznej lub cyfrowej) jako towaru, za który ktoś zapłaci, tak samo jak za ubranie czy jedzenie. Po prostu. Artysta jako „wyrobnik produktu” jest dla mnie raczej biznesmenem; to niezbyt pozytywne zjawisko, ale tak do końca go nie potępiam, niech sobie tacy artyści istnieją, sprzedają, zarabiają, byle nie kosztem innych, a wielkiej sztuki i tak nigdy z tego nie będzie, to naturalne. Wracamy więc do punktu wyjścia. Dlaczego artysta miałby być mniej prawdziwym/poważnym zajęciem niż, powiedzmy, szef kuchni? Dlaczego miałby zarabiać mniej (lub prawie nic) w porównaniu z kimś, kto otwiera sobie kolejny modny food truck albo, jeszcze gorzej, zakłada dofinansowany z unijnych/państwowych funduszy start-up tworzący dwudziestą aplikację pomagającą zbłąkanemu, marzącemu o pysznym hipster-burgerze człowiekowi odnaleźć ten food truck na mapie swojego miasta? Muzykowi nikt nie rzuci pieniędzy na lepszą gitarę czy nowy plug-in w ramach artystycznego projektu, który sobie wymyślił, a który jest równie (nie)przydatny jak kolejny restaurator, ekonomista, itd.
To dwie różne sprawy. Mieć co włożyć do garnka – podstawa egzystencji. Fura w garażu – zbędny luksus. Pierwsze powinni mieć zapewnione (tak jak każdy inny człowiek, w idealnym systemie), drugie – na to niech już sobie zapracują. Swoją sztuką albo czymkolwiek innym.
@Roqeuntin
ostatnie zdanie z Twojej wypowiedzi (15:40) jest znakomita puente tej naszej luznej rozmowy via blog pana Gospodarza. Dla mnie jest egzotyka jakies unijne wsparcie jakas chimera. Wspomnialem wczesniej Maxa Martina a zaczynal facet od niczego w malym
studio nagraniowym. Gigant pracy, po prostu symboliczne 10.000 tysiecy godzin zmudnej dlubaniny.Efekt wspanialy. Wystarczy wspomniec, ze na wreczenie Polar Prize uhonorowal go obecnoscia Quincy Jones.
A co jest „wielka sztuka”? To juz zalezy od naszego niezobowiazujacego odbioru.
Na koncerty chodzilem dosc czesto z ciekawosci, bowiem to jest glowny motor mojej
recepcji muzyki, sztuki etc. Co roku odwiedzam londynskie Modern Tate i Saatchi, helsinska Kiasme czy dunska Louisiane (k.Kopenhagi) a w nich zawsze cos znajde nowego.
PS czy to „za darmo” to n ie jakis balast postPRLowski?
ozzy
20 czerwca o godz. 16:34
„PS czy to „za darmo” to n ie jakis balast postPRLowski?”
A ty jesteś/byłeś ze swoją żoną „za darmo”, czy miałeś w tym jakieś korzyści materialne?
Roquentin Pneumokok
20 czerwca o godz. 15:40
Mamy więc rozbieżne oczekiwania wobec sztuki / artystów. Ja nie traktuję jej jako pomysłu na życie, aby zapewnić sobie byt egzystencjalny na poziomie materialnym.
I choć jestem świadomy swego idealizowania sztuki, to mimo to uważam, że jest to realna alternatywa do obecnej tendencji całkowitego wyjałowienia komercyjnego tejże sztuki.
ozzy
20 czerwca o godz. 16:34
„Maxa Martina a zaczynal facet od niczego w malym
studio nagraniowym. Gigant pracy, po prostu symboliczne 10.000 tysiecy godzin zmudnej dlubaniny.Efekt wspanialy.”
Czyli typowa historia typu: od pucybuta, do milionera? Po pierwsze, nazwisko to mi nic nie mówi. Jaką to płytę opublikował, że nie dane mi było o nim usłyszeć?
Po drugie – Ozzy, nie myl „sztuki” ze „sztukmistrzostwem”, to naprawdę są dwie różne dziedziny życia.
Nie traktujesz muzyki jako pomysłu na życie, ale wyobraź sobie – jak wyglądałaby CAŁA historia muzyki, gdyby tworzyliby ją wyłącznie ludzie, dla których sztuka jest jedynie dodatkowym zajęciem, a nie zajęciem, któremu mogą się w pełni poświęcić? (plus utrzymywać itd.) Jaki procent muzyków by istniał i pozostał? 10%? (teraz pewnie odwrotne proporcje – 90%..)
Roquentin Pneumokok
20 czerwca o godz. 17:09
To, o czym wcześniej pisaliśmy, co do czego zgodziliśmy się, a więc do fatalnej sytuacji w muzyce, było dwukrotnie przeze mnie podsumowane, że obecny stan kryzysu nie jest niczym nowym.
Problem właśnie w tym, że 300 lat temu życie i twórczość takiego J.S. BACHA potwierdza bardziej moje słowa, niż twoja wiara w skuteczność powszechnie obowiązującego związku artysty ze sztuką na płaszczyźnie finansowej. Otóż kompozytor ten, uznawany za jeden z największych w historii, nigdy nie utrzymywał swojej licznej rodziny z tworzonej muzyki, tylko ze stałego etatu, fakt że związanego z grania muzyki, ale nie tej, którą tworzył i z której był później znany. I to właśnie ta postać historyczna, znana ze swojej bezkompromisowości, powinna być wzorem dla innych artystów.
Kurczę, jesteś brutalny.
Roquentin Pneumokok
20 czerwca o godz. 17:46
Nie przesadzaj.. 😉 W sumie każdy idealista jest brutalny… Hitler i Stalin tez byli idealistami 🙂 No ale w sumie chyba nasze życie na tym powinno polegać, by ciągle zmierzać do ideału… Czy może raczej do gnojenia siebie i swoich ideałów, ciągnąc się w dół?
W każdym razie dzięki za ciekawą rozmowę. Może Bartek w przyszłości „wyskoczy” z inną, ważką sprawą, przy okazji której zamienimy znów kilka różnych zdań..
Coś w tym jest – jakoś nagle poczułem na tym forum obecność ducha Nietzschego… Z mojej strony też dzięki za dyskusję. Zwykle się nie udzielam, ale jak kiedyś jeszcze coś mnie sprowokuje… 😉
INTO THE VALLEY 2016/SE
Festiwal muzyki elektronicznej /techno, houe/INTO THE VALLEY, 28 lipca-30 lipca
Dalhalla/Rätvik SE, polozony w dolinie kamiennej, wedlug czasopisma turystycznego Conde Nast Traveler najpiekniej polozone miejsce festiwalowe w Europie. Festiwal niszowy dla koneserow tego gatunku muzyki m.in. Jeff Mills, Kerri Chandler, Ricardo Villalabos
PS Jeff Mills nagrywal z orkiestra symfoniczna w Malmö
http://www.intothevalley.se/itv/
Kilka uwag do tej ciekawej dyskusji:
@ Bartek Chacinski ->
Po pierwsze, muzyka tania, mało istotna, wszechobecna i latwo dostępna jak woda? Analogia na pozor oczywista, ale niestety obarczona bledem europocentryzmu. Warto wiec przypomnieć, ze poza Europa znajduja się cale ogromne przestrzenie, na których woda jest towarem mocno deficytowym, bardzo trudno dostępnym, a czasem wręcz- niedostepnym. Wg szacunkow UNICEF prawie 800 mln ludzi żyje bez dostępu do wody pitnej; codziennie prawie 2.000 dzieci poniżej 5 roku zycia umiera z powodu braku mozliwosci korzystania z czystej wody. Wg dość powszechnie akceptowanych analiz geopolitycznych kolejne fale migracji ludności (jeszcze potężniejsze niż obecne) i wynikajace z nich zawirowania spoleczno-ekonomiczno-demograficzne będą miały swe zrodlo wlasnie w ograniczonym/nierównym dostępie do wody. Muzyka jak woda wszechobecna? Brzmi to ironicznie ….
Po drugie, ten caly rzekomy nadmiar dostępnej muzyki, która atakuje ze wszystkich stron, wszystkimi kanalami, której jest wszędzie coraz więcej i więcej, nad ktora coraz trudniej zapanować …. To chyba jednak doskwiera glownie krytykom muzycznym. Bo wlasnie- coraz trudniej im trzymać reke na pulsie, coraz trudniej kazda ciekawa pozycje zaliczyć, odhaczyć na liscie, przesluchac, opisac, zrecenzować … Stad tylko krok do wrazenia, ze cos gdzies umyka, ucieka, czegos istotnego nie udało się poznac, ze ktoś inny zna cos, czego nam nie udało się poznac; coraz trudniej być tym pierwszym, który do takiego czy innego wydawnictwa dociera, który poznaje cos, czego jeszcze nikt nie zna. Czy jednak z punktu widzenia odbiorcy- słuchacza to jest problem? Czy to w czyms przeszkadza? Wrecz przeciwnie. Osobiscie nie mam potrzeby, aby co roku przekopywać się przez setki nowych wydawnictw tylko dlatego, ze ktoś gdzies wmawia mi, ze oto objawila się kolejna gwiazda, kolejny super talent, kolejny odkrywca nowych ladow, muzyczny innowator, rewolucjonista … Z reka na sercu- ile w ciągu roku pojawia się dziel naprawdę wybitnych, istotnych, które przetrwają dluzej niż jeden, gora dwa sezony? Czy zamiast tracenia godzin na przesłuchiwanie rzeczy, które w końcu okaza się miałkie i mało wartościowe nie lepiej poznac i przezyc tak naprawdę, do samej glebi – poprzez wielokrotny uważny kontakt – tych kilkanascie/kilkadziesiat pojedynczych wydawnictw? Czyz ta szalencza pogon za nowosciami, ta chec ich przezuwania (no bo przecież nie przezywania, nie przy takiej ilości) nie jest idealnym odzwierciedleniem postawy konsumpcyjnej typu „chce więcej i więcej i jeszcze więcej”? I czyz wlasnie ludzie branzy, krytycy, recenzenci, promotorzy takich postaw nie nakrecaja wmawiając, ze oto każdego miesiąca pojawiają sie dziesiątki arcydziel, co kwartal- nowe prady, co rok- kolejne muzyczne rewolucje …. Ja w to nie wchodzę. I nie przeszkadza mi, ze zapoznam się z czyms nowym miesiąc, czy rok później niż inni (bo oczywiście nie twierdze, ze nowych rzeczy nie warto poznawać).
@ Rafal KOCHAN & Roquentin Pneumokok ->
Podobnie jak Wy odbieram wiele opisywanych przez Was zjawisk, z wieloma konkluzjami się zgadzam, ale … Ale nie przemawia do mnie wizja naszych czasów, jako okresu w którym kultura i sztuka, czy jeszcze szerzej- cywilizacja w jakiś szczególny, nieznany wcześniej sposób i z niespotykana wcześniej moca ulega nieustannemu zepsuciu, degeneracji i w ogole prowadzi ku coraz szybszemu całkowitemu upadkowi. Moim zdaniem to strasznie uproszczona i niesamowicie jednostronna wizja, której przecza studia z dziejow cywilizacji, czy chocby nieco szersza znajomosc historii sztuki. Skad przekonanie, ze 20, 200, czy 2000 lat temu powstawalo więcej dziel sztuki niż obecnie, dzialalo wiecej wybitnych artystow, ze ludzie przejawiali wówczas znacznie czesciej niż dziś postulowane przez Was antykonsumpcyjne, antykonformistyczne, pelne otwartości i odwagi poznawczej postawy w stosunku do zastanej rzeczywistości, nie tylko zresztą kulturowej? Wystarczy pobiezna chocby wiedza z zakresu antropologii kulturowej (Margaret Mead, Radcliffe-Browna etc.) by stwierdzić, ze od dawniejszych czasów rola, funkcja, ranga sztuki pozostają zasadniczo niezmienione. W każdej spolecznosci, na każdym poziomie jej rozwoju sztuka sluzyla tak roznym celom, jak zdobycie srodkow do zycia, zabawa, budowanie/utrzymywanie relacji, opisywanie/wyjaśnianie swiata i zjawisk takich jak zycie, milosc, smierc, zaspokajanie potrzeb estetycznych, psychicznych, religijnych, duchowych … To się nie zmianilo, zmieniają się tylko sposoby, narzędzia, metody, jakimi te rozne cele sa realizowane. To, czy ludzie wysłuchiwali muzycznych opowiesci w bezpośrednim kontakcie z trubadurem, za pośrednictwem radia, telewizji czy streamingu ma tu moim zdaniem znaczenie drugorzędne. Nie przypisywałbym zatem, Rafale, jakiegoś niezwykłego (negatywnego) znaczenia nowym technologiom, social media, rzeczywistości wirtualnej etc. Ot, po prostu nowe kanaly, nowe srodki przekazu, nowe narzedzia … Nie sadze, aby dla rozwoju zycia społecznego, kulturowego, czy artystycznego mniejsze znaczenie miało stworzenie pisma obrazkowego, zmiana stylu zycia z wędrownego na osiadly, wynalezienie druku, rewolucja przemyslowa etc. Kazda z tych zmian rodzila u współczesnych (podobnych Wam) przekonanie, ze oto nadszedł dzień ostatecznego upadku, dzień w którym wszystko co zle i niegodziwe osiagnelo (lub wkrótce osiągnie) stan kulminacji. A potem przyszly następne zmiany, i następne, i jeszcze następne … W każdym okresie, w każdej epoce postawy, które sa tak Wam (i mi) bliskie znajduja się w mniejszości; zawsze dominują (i w pierwszej kolejności zaspokajane sa) potrzeby najniższe, masowe; postawy konformistyczne i zachowawcze; gusta proste i niewyszukane; zawsze były i będą tworcy mainstreamowi i niszowi. Czy cos w tym zlego? Wrecz przeciwnie, oni sa sobie nazwajem potrzebni. Jedni buduja, inni burza; jedni konserwują, inni zmieniają; wiekoszsc nasladuje, odtawarza, podaza za innymi, tylko wybitne jednostki naprawdę tworza, kreuja, wytaczają nowe sciezki (polecam prace psychologa spolecznego Gabriela Tarde’a). Nie podzielam tez Rafale Twego przekonania o tym, jak wazna, fundamentalna jest postawa artysty- to, czy tworzy dla zarobku, uciechy gawiedzi, z potrzeby wywolania rewolucji, czy checi mistycznego przezycia. Moim zdaniem artyste definiuje tylko i wyłącznie jego dzielo. Koniec kropka. Czy dzielo to stworzyl ktos bogaty, czy biedny, czy nagrywający dla majorsa, czy dla wytworni niszowej- to malo istotne. Swietny jest przykład przywołanego wcześniej Bacha. Otoz Bach stworzyl wiele swoich genialnych, ponadczasowych arcydziel po prostu na konkretne zamówienie, które musial zrealizować w konkretnym czasie i z uwzględnieniem konkretnych oczekiwan/potrzeb zleceniodawcy (vide Wariacje Goldbergowskie); slynna Msza H-moll powstala w dużej części w ramach starania się o nowa prace (moznaby powiedzieć- z checi lepszego „sprzedania się”); wiele najsłynniejszych kantat skomponowanych zostało dokładnie w odstępach 4-tygodniowych, bo tego wymagaly pełnione przez niego obowiązki koncertmistrza; w ogole powodem skomponowania większości utworow była prozaiczna potrzeba utrzymania licznej rodziny … Czy to zmienia cokolwiek? Ani trochę.
tech-no-logic
21 czerwca o godz. 0:07
„cywilizacja w jakiś szczególny, nieznany wcześniej sposób i z niespotykana wcześniej moca ulega nieustannemu zepsuciu, degeneracji i w ogole prowadzi ku coraz szybszemu całkowitemu upadkowi. ”
Mowa była o sztuce. Proces erozji sztuki następuje w taki sposób, jak innych bytów mniej lub bardziej abstrakcyjnych. Postęp cywilizacyjny weryfikuje obecny stan sztuki, zwykle brutalnie… Człowiek znajdujący się w otoczeniu zdeterminowanym nowymi osiągnięciami technologicznymi nie jest w stanie egzystować w symbiozie z dotychczasowymi, wiodącymi formami sztuki. To sztuka ma się dostosować do nowych wyzwań związanych z nowym otoczeniem, a nie odwrotnie. I na tym polega ów kryzys, o którym była mowa.
„Skad przekonanie, ze 20, 200, czy 2000 lat temu powstawalo więcej dziel sztuki niż obecnie, dzialalo wiecej wybitnych artystow, ze ludzie przejawiali wówczas znacznie czesciej niż dziś postulowane przez Was antykonsumpcyjne, antykonformistyczne, pelne otwartości i odwagi poznawczej postawy w stosunku do zastanej rzeczywistości, nie tylko zresztą kulturowej?”
A kto wysunął taką tezę? Przecież kilkakrotnie zwracałem uwagę, że szkodliwość kulturowo akceptowalnego związku pomiędzy artystą, jego dziełem a odbiorcą na tle systemu finansowego, zatrudnienia i egzystencjalnych wyrzeczeń nie jest niczym nowym i trwa niemalże od początku naszej cywilizacji. Współcześnie temat jest bardziej widoczny niż jeszcze sto lat temu, bo zmieniły się warunki. Dzięki awangardzie w sztuce, wyższemu poziomowi świadomości i wiedzy ludzi, jesteśmy w stanie na ten problem spojrzeć szerzej, dostrzegając wady tego całego systemu, jednocześnie szukając optymalnego rozwiązania dla podtrzymania żywotności sztuki, aby zachowała ona istotny wpływ na życie ludzi.
„Wystarczy pobiezna chocby wiedza z zakresu antropologii kulturowej (Margaret Mead, Radcliffe-Browna etc.) by stwierdzić, ze od dawniejszych czasów rola, funkcja, ranga sztuki pozostają zasadniczo niezmienione. ”
I dlatego jej stan obecnie jest taki, jaki jest. Czy jest on dobry, czy zły zależy jedynie od naszych oczekiwań.
Czy aktualna muzyka klasyczna spełnia twoje oczekiwania?
Czy aktualna awangarda spełnia twoje oczekiwania?
Czy aktualna muzyka rockowa i ogólnie pojęta muzyka pop spełnia twoje oczekiwania?
Czy aktualny jazz spełnia twoje oczekiwania?
Moje – nie. I pomijam tutaj moje indywidualne preferencje estetyczne, bo to nie o nie tutaj chodzi, tylko o znaczenie i wpływ muzyki na życie ludzi, czyli kulturotwórcze właściwości sztuki. Nikt też nie twierdzi, że współczesna sztuka/muzyka jest całkowicie pozbawiona tychże, ale analizując ten problem staramy się dociec, w jakim zakresie sztuka ma wpływ na tę kulturę.
„Nie przypisywałbym zatem, Rafale, jakiegoś niezwykłego (negatywnego) znaczenia nowym technologiom, social media, rzeczywistości wirtualnej etc. Ot, po prostu nowe kanaly, nowe srodki przekazu, nowe narzedzia …”
A ja przypisuję. Nie w takim sensie, że nowa technologia jest bezduszna czy zdehumanizowana, ale dlatego że właśnie nie nadąża za nią sztuka, która funkcjonuje w starym, nieaktualnym i zużytym paradygmacie. I to nie jest wina technologii, że jest taka, jaka jest, ale winnym jest sztuka, artyści oraz odbiorcy, których mentalność opiera się na tradycyjnym wyobrażeniu sztuki.
Jeśli mamy np. ten streaming. Pokolenia, które kształtowały swoją wrażliwość estetyczną w erze przedinternetowej, będą z reguły preferowały osobistą obecność w sali koncertowej, teatralnej czy jakimś innym otoczeniu artystycznym. Natomiast młodsze pokolenia, których wrażliwość została już ukształtowana przez technologię internetową, w wielu przypadkach streaming będzie miał większe powodzenie w użyciu go do uczestniczenia w różnych wydarzeniach artystycznych. Jestem przekonany, że z biegiem czasu tendencja ta będzie się nasilać…
Jeśli artyści nie zrozumieją tego, że nowa technologia wymaga przewartościowania tradycyjnego procesu artystycznego, wymaga zmian percepcyjnych, to sztuka, zarówno ta klasyczna, jak i „awangardowa” oparta na koncepcjach XX wiecznych, czyli już przestarzałych, przestanie oddziaływać na ludzi.
@ Rafal KOCHAN ->
„Proces erozji sztuki następuje w taki sposób, jak innych bytów mniej lub bardziej abstrakcyjnych. Postęp cywilizacyjny weryfikuje obecny stan sztuki, zwykle brutalnie… ”
Po pierwsze, proces erozji dotyka w mniejszym lub większym stopniu wszystkich dziedzin zycia, nie tylko sztuki. Rozpada się Koloseum, zapomnieniu ulegaja wiersze starożytnych poetów, ludzie przestają podziwiać rzeczy, które jeszcze niedawno uważali za arcydziela- dokładnie tak samo, jak przemijają systemy społeczno-ekonomiczne, jak jedna technologia zastepowana jest przez druga, a jeden dominujący prad filozoficzny ustepuje innemu. Ty piszesz „erozja” , ja powiedziałbym „zmiana”. Sztuka nie rozwija się i nigdy nie rozwijala się wg prostej krzywej postępu, można raczej mowic o pewnych cyklach, o konrektnych momentach i miejscach, w których dana dziedzina sztuki, wiedzy rozwijala się szybciej, gwałtowniej niż kiedy indziej i gdzie indziej. Filozofia w starożytnej Grecji, rozkwit muzyki klasycznej w epoce baroku we Wloszech, Złoty Wiek malarstwa niderlandzkiego, romantyzm w literaturze niemieckiej, jazz nowoorleański na początku XX w., scena Canterbury z lat 70tych, grunge w Seattle …. Można dyskutować godzinami, dlaczego wtedy, dlaczego tam, ale nie to jest najistotniejsze. Chce przez to powiedzieć, ze tak jak 1000 lat temu, tak i 10 lat temu okresy wzmożonej i szczególnie płodnej aktywności artystycznej przeplataly się z momentami, w których sztuka odgrywala mniejsza role i w znacznie mniejszym stopniu obfitowala w wybitne osiagniecia. Nie ma tu jednak mowy o jakims prostym schemacie typu wczoraj rozwój, dziś upadek; kiedyś ogromny wpływ sztuki na zycie ludzi, dziś minimalny. To raczej jedna fala przechodzi w druga, po przypływie nastepuje odpływ itp. tak naprawdę to, co się zmienia, to tylko dekoracje … No i oczywiście – na plus- zakres dostępu do takich, czy innych przejawow zycia artystycznego. Kiedys oper Jeana-baptisty Lully można było posłach tylko na dworze Ludwika XIV, dziś- wszędzie. I wlasnie ten wszechobecny dostep powoduje, ze pewne zjawiska – istniejące od zawsze -widać dziś wyraźniej, ostrzej. Pamietam, koncert UK Subs (republika jako support) w 1983 r. To było wydarzenie, bo koncert zespołu grającego tego typu muzyke zdarzal się od swieta; ba, miejsc, w których odbywaly się jakiekolwiek koncerty było jak na lekarstwo. Niedawno zobaczyłem plakat reklamujący koncert tego samego zespołu w innym miescie- dziś to jeden w dziesiątek koncertow w jednym z dziesiątek sal koncertowych. Moglbys powiedzieć- kiedyś to były czasy, młodzi ludzie słuchali punk rocka, a dziś większość spedza czas wsluchajac miałkiego popu …. Tymczasem grupa ludzi, którzy takiej muzyki (UK Subs to tylko przykład) słuchali kiedyś jest pewnie podobna do grupy sluchajacej jej obecnie. Tak jak liczba osob o pogłębionej wrazliwosci, o której piszesz tez jest zapewne w miare stala. Slowem, nihil novi …
Po drugie, nie jest tak, ze tylko postep cywilizacyjny weryfikuje obecny stan sztuki. To dzieje się również w druga strone, czyli sztuka (kultura, nauka) weryfikuje to, co dzieje się w innych obszarach rzeczywistości. Wszystko ze wszystkim się przenika, wzajemnie na siebie oddzialywuje. Z jednej strony dokonuje się postep technologiczny, z drugiej- od kilkudziesięciu lat w muzyce klasycznej trwa powrot to gry na instrumentach z epoki (ruch HIP). Z jednej strony streaming, z drugiej renesans winyli. I nie masz pewności, jakiej muzyki i za pośrednictwem jakich nosnikow ludzie będą sluchac w przyszłości … Dlatego tylko czesciowo zgadzam się, że „nowa technologia wymaga przewartościowania tradycyjnego procesu artystycznego”. Nie każdy artysta musi modyfikować swój proces twórczy tylko dlatego, aby dostosować się do zmieniającego się otoczenia! Moim zdaniem najcenniejsze w muzyce (szerzej- w sztuce) jest wlasnie to, co w niej ponadczasowe, co wykracza poza doraźny kontekst, mody, trendy, tendencje, co dotyka obszarow istotnych dla człowieka niezależnie od miejsca i czasu- i dlatego możliwych do zrozumienia i głębokiego przezycia zawsze i wszędzie. Dlatego artysta w swoim akcie twórczym nie może wprost i bezwarunkowo orientować się na panujące w danym okresie uwarunkowania, np. technologiczne. Czy fakt, ze znaczna czesc odbiorcow mojej tworczosci artystycznej (wszystko jedno, czy mówimy o muzyce, poezji, czy malarstwie) korzysta w jej odbiorze z najnowszego modelu takiego, czy innego urządzenia powinien wplywac na to, co, jak i kiedy tworze? Moim zdaniem- NIE! Natomiast oczywiście zupełnie inna rzecza jest uwzględnianie tej wiedzy (o urządzeniach, nawykach etc. stosowanych przez moich fanach) w promocji i dystrybucji tego, co stworzyłem. To dwie zupełnie rozne kwestie.
tech-no-logic
21 czerwca o godz. 12:23
„Po pierwsze, proces erozji dotyka w mniejszym lub większym stopniu wszystkich dziedzin zycia, nie tylko sztuki. ”
Czasami mam wrażenie, że nie czytasz tego, co pisze i rozmawiasz sam ze sobą. Napisałem przecież wyraźnie, że „Proces erozji sztuki następuje w taki sposób, jak innych bytów mniej lub bardziej abstrakcyjnych.”
„Ty piszesz „erozja” , ja powiedziałbym „zmiana”.”
Erozja to przecież też „zmiana”. Coś przechodzi z jednego stanu do drugiego. Nawet „entropia” wyraża pojęcie zmiany.
„można raczej mowic o pewnych cyklach, o konrektnych momentach i miejscach, w których dana dziedzina sztuki, wiedzy rozwijala się szybciej, gwałtowniej niż kiedy indziej i gdzie indziej. Filozofia w starożytnej Grecji, rozkwit muzyki klasycznej w epoce baroku we Wloszech, Złoty Wiek malarstwa niderlandzkiego, romantyzm w literaturze niemieckiej, jazz nowoorleański na początku XX w., ”
Chcesz przez to powiedzieć, że np. muzyka baroku powróci jeszcze, tak jak wcześniej, jako wiodący język wypowiedzi muzycznej? Przecież to idiotyzm.
„Moglbys powiedzieć- kiedyś to były czasy, młodzi ludzie słuchali punk rocka, a dziś większość spedza czas wsluchajac miałkiego popu …. Tymczasem grupa ludzi, którzy takiej muzyki (UK Subs to tylko przykład) słuchali kiedyś jest pewnie podobna do grupy sluchajacej jej obecnie. ”
Ale my tu rozmawiamy o czynnikach frekwencyjnych czy roli kulturotwórczej muzyki? Rozumiem, że dla ciebie UK SUBS ma takie same znaczenie kulturotwórcze, bo na koncerty tego zespołu przychodzi wciąż kilkaset osób?
„Nie każdy artysta musi modyfikować swój proces twórczy tylko dlatego, aby dostosować się do zmieniającego się otoczenia! ”
A kto mówi, że musi? Może dalej pozostać w tym samym miejscu, tylko czy jego marazm jest istotny dla ewolucji kultury? I co najważniejsze, czy jego twórczość będzie istotna w kontekście samej sztuki, która była, jest i powinna być zawsze odpowiedzią na rzeczywistość?
„Dlatego artysta w swoim akcie twórczym nie może wprost i bezwarunkowo orientować się na panujące w danym okresie uwarunkowania, np. technologiczne.”
Nikt nie mówi o świadomych wyborach. Mówimy o dojrzałości, intuicji i talencie, które determinują osobowość artystyczną.
Wole pojecie „zmiany”, bo ono ma charakter mniej wartosciujacy, bardziej opisowy niż slowo „erozja”, które ma jednoznacznie negatywne konotacje. Ty piszac o erozji pewnych postaw, pewnej wrazliwosci, pewnej tworczosci artystycznej wyraźnie odnosisz się do tych zjawisk krytycznie (cos w stylu – kiedyś to była prawdziwa awnagarda, dziś już takiej prawie nie ma …), ja staram się patrzeć na nie nieco szerzej jak na naturalny proces zmiany, w którym cos się pojawia, a cos znika (plus stany pośrednie), raz dominują prady nam bliskie, a innym razem wręcz przeciwnie. Powtarzam jeszcze raz, chodzi mi o to, ze pewne zjawiska dość regularnie powtarzają się w historii kultury i sztuki i w tym sensie nasze czasy nie sa niczym szczególnym. Był okres fenomenalnego rozwoju malarstwa niderlandzkiego, dziś pozostalo po nim tylko wspomnienie (no i obrazy); na tej samej zasadzie- być może kres pewnych nurtow, postaw w sztuce wspolczesnej jest rownie naturalnym zjawiskiem. I tak jak po malarstwie niderlandzkim pojawili się nowi mistrzowie reprezentujący nowe kierunki, tak nie ma powodow sadzic, ze po zlotej erze muzyki rockowej (awngardowej, jazzowej czy jakiejkolwiek innej) nie nastanie już nic nowego, rownie wartościowego. To miałem na myśli pisząc o falach i cyklach w sztuce, a nie to (co mi przypisujesz) ze „muzyka baroku powroci jako wiodący jezyk wypowiedzi muzycznej”. Oczywiście, ze nie. Tak naprawdę wydaje mi się, ze bardzo podobnie oceniamy wiele zachodzących obecnie zjawisk, Ty jednak patrzysz na nie z dużo większym niż ja pesymizmem. Oczywiście- staram się tylko opisywac, nie wartosciuje; nie twierdze, ze moja bardziej optymistyczna postawa jest lepsza …
Piszesz, ze (artysta) „może dalej pozostać w tym samym miejscu, tylko czy jego marazm jest istotny dla ewolucji kultury? I co najważniejsze, czy jego twórczość będzie istotna w kontekście samej sztuki, która była, jest i powinna być zawsze odpowiedzią na rzeczywistość?”. Tu jest miedzy nami fundamentalna roznica. Wydaje mi się (popraw mnie, jeśli się myle), ze Twoim zdaniem rola artysty jest odnosić się bardzo mocno do zaistniałej rzeczywistości, burzyc zastany porządek (estetyczny, społeczny etc), rzucac piach w tryby machiny społecznej, wbijac szpile w samozadowolenie ludu pracującego miast i wsi, zmieniac swiat, nieść sztandardy rewolucji, poszerzać pole (szeroko rozumianej) wolności …. Nie twierdze, ze sztuka tym zajmować się nie powinna, ale nie może i nie powinna się do tego sprowadzac. Rownie dobrze artysta – w swoim akcie tworczym – może kompletnie abstrahować od rzeczywistości, w której funkcjonuje, może wykraczać poza swiat, w którym zyje. Czy to dowod marazmu? Czy taka postawa koniec koncow będzie miała mniejszy wpływ na ewolucje kultury w przyszłości niż swiadome i pelne zaangażowanie artysty orientującego się na zastana rzeczywistosc ? Tego nie możemy przewidzieć! Być może to wlasnie ten schowany dziś w piwnicy artysta, który olewa nowe uwarunkowania XXI wieku i w zyciu nie slyszal o streamingu tworzy wlasnie cos, co zostanie odkryte za 50 lat i fundamentalnie zmieni oblicze muzyki (kultury) kolejnych 20 lat (wlasnie dlatego, ze powstalo „poza” istniejaca rzeczywistoscia, wykraczając poza nia). Znowu, historia sztuki obfituje w tego typu przypadki …. Nie jest (nigdy) tak dobrze, by popasc w blogie samozadowlenie, ale nie jest tez (nigdy) tak zle, by oglaszac nadejście apokalipsy. Nasza cywilizacja ma te ceche (o czym pisal kiedyś Kołakowski), ze jak żadna inna wczesniej ma zdolność kwestionowania (krytykowania), a w konsekwencji- zmieniania samej siebie. Dlatego nawet okresy krotkotrwalej erozji prowadza do rewitalizacji ….
tech-no-logic
21 czerwca o godz. 14:43
„Wole pojecie „zmiany”, bo ono ma charakter mniej wartosciujacy, bardziej opisowy niż slowo „erozja”, które ma jednoznacznie negatywne konotacje. Ty piszac o erozji pewnych postaw, pewnej wrazliwosci, pewnej tworczosci artystycznej wyraźnie odnosisz się do tych zjawisk krytycznie (cos w stylu – kiedyś to była prawdziwa awnagarda, dziś już takiej prawie nie ma …),”
Tak, jest to negatywna opinia. Pomimo że nadal awangarda, nawet ta obecna, która raczej jest neoawangardą, jest moim oczkiem w głowie i nadal się nią fascynuje, to nie przeszkadza mi w negatywnej ocenie tego, co się w niej obecnie dzieje pod kątem jej znaczenia i wpływu na zjawiska kulturowe i świadomość ludzi.
W mojej ocenie obecny format sztuki ulega dotkliwej erozji, ponieważ została daleko w tyle za przemianami cywilizacyjnymi, wytwarzając tym samym znaczącą próżnię, w której ofiarą jest człowiek, co widać również w aspekcie jego zagubienia i dezorientacji w sferze aksjologicznej. Możliwe, że znajdujemy się w przededniu pewnych, kreatywnych zmian, ale na obecną dostrzegam poważny kryzys w sztuce i jej znaczenia dla ludzi. Bardzo chętnie zmienię swoje zdanie, gdy zauważę, że coś mnie ominęło.
tech-no-logic
21 czerwca o godz. 14:43
„Rownie dobrze artysta – w swoim akcie tworczym – może kompletnie abstrahować od rzeczywistości, w której funkcjonuje, może wykraczać poza swiat, w którym zyje. ”
I bardzo dobrze! Wykraczanie poza świat, o ile nosi znamiona czegoś odkrywczego, w którym żyje artysta, jest również komentarzem do zastanej rzeczywistości, jest jej uzupełnieniem bądź alternatywą. Czyli spełnia oczekiwania odbiorcy i wywiązuje się ze swego przeznaczenia, odkrywając kolejne wcielenia i idiomy rzeczywistości, które otaczają człowieka.