17.00 Sam Beam. Ale nie sam
W śledzeniu dzisiejszego serialu zostali ze mną już pewnie tylko najbliżsi, więc mogę się podzielić paroma uwagami osobistymi wynikającymi z całego tego doświadczenia. Po pierwsze, nie jest lekko. Musiałem wyskoczyć na konkurs do syna, lat osiem (ważna sprawa), a tu się okazuje, że zamieniłem nazwiska Krzak i Kleszcz w jednym z wpisów – i nawet nie mam poprawić. Godziny uciekają szybciej niż zwykle. Wychodzi na to, że czytają mnie na porodówce (jedna z bohaterek – trzymam kciuki). Kilka osób, które wysłały mi ostatnio płyty, zaczyna dopytywać, czy na pewno dostałem. A ja mam przed sobą dwie ostatnie notki i wszystkiego nie zmieszczę, niektórych rzeczy przesłuchać nie zdołam, a o wielu po prostu nie mam jeszcze zdania. Są przy tym płyty, które nie zniosłyby tego tłoku, potrzebują więcej skupienia. A na mnie w redakcji patrzą i tak już trochę dziwnie – zastanawiam się, czy nie wyślą na jakiś przymusowy urlop. Może więc trzeba chwilę odpocząć.
Odpocząć da się pod dwoma warunkami: płyta jest zagraniczna i najlepiej jeszcze możliwie słaba (wtedy recenzje same się piszą i zyskują najwięcej czytelników), ewentualnie przeciętna. Wprawdzie nie da się w tej ostatniej sytuacji dużo na jej temat napisać, ale jest szansa, że czytelnik nie zauważy, bo zwykle też nie ma twardej opinii na temat zjawiska. Czymś takim jest – jak mi się wydaje – pierwszy album Sama Beama (Iron & Wine) pod własnym nazwiskiem, a przy tym album duetowy, nagrany z Jescą Hoop, też amerykańską songwriterką, z Kalifornii. W doborowym skądinąd towarzystwie – jest perkusista Wilco Glenn Kotche, jest skrzypek Eyvind Kang, jest wreszcie Rob Burger, który gra na instrumentach klawiszowych, ale też zaaranżował smyczki – ładne, ale niezbyt odkrywcze, biorąc pod uwagę na przykład to, co ostatnio zaproponował Greenwood u Radiohead. No ale konwencja inna – słodka, łatwa i przyjemna. Z miłości, o której tak interesująco śpiewała Bilińska i którą tak różnorodnie potraktowali Kleszcz i Krzak (pamiętam, kto jest kto), tutaj została momentami jednak dość ckliwa klisza. Granie ładne w szczegółach, ale bez wizji w całości. Beam to zresztą dla mnie klasyczna historia wzlotu i wypalenia. Wzlot artystyczny przeżył przy okazji The Shepherd’s Dog, wzlot komercyjny – przy kolejnej płycie Kiss Each Other Clean. Tę niestety – poza może singlowym Every Songbird Says – łatwo będzie zapomnieć do 18.00.
SAM BEAM & JESCA HOOP Love Letter for Fire, Sub Pop 2016, 5/10