Cztery solówki na cztery dni
Albumy Mikołaja Trzaski wypełniają mi sporą część półki jazzowej, ale też rozrzucone są w innych kategoriach, bo dużo nagrywał z zespołami różnej maści. Rozstrzał stylistyczny niemały. Zmienił się nie tyle styl gry, co technika, pewność siebie. Poszerzyły możliwości, wraz z ludźmi, których artysta spotykał po drodze – trudno mi wskazać kogoś, kto w bardziej pozytywny sposób przyciągał, a poza rozstaniem artystycznym z kolegami z Miłości, właściwie nie porzucał rozpoczętych wątków. Do każdego z nich: żydowskiego, literackiego, transowego, północnego itd. w każdej chwili właściwie może wrócić. Do części powróci na jutrzejszym koncercie w Studiu im. W Lutosławskiego, gdzie będzie świętować 50. urodziny. Prezent z okazji tych urodzin to pierwsza (w co trudno uwierzyć) solówka. Wpada w zestaw ciekawych wydanych ostatnio innych solówek: Tomasza Dąbrowskiego, Artura Majewskiego, a wreszcie – Arszyna. Posłuchajmy.
Solówka Trzaski Deltra Tree (Kilogram Rec, 8/10) przychodzi w dwie dekady po pierwszej płycie autorskiej (Cześć, cześć, cześć), autor wyprzedzony został przez młodszych kolegów z branży i z zespołów, w których grywa (choćby Pawła Szamburskiego i Wacława Zimpla). Granie solo przychodzi mu tu – mam wrażenie – naturalnie, a album to zbiór różnych kierunków i zainteresowań muzyka, z sygnalizowanym często już w tytułach (końcówki!) podziałem na bcl i alt. Czyli klarnet basowy lub altowy saksofon – jego dwa stałe instrumenty. Z tym drugim muzyk Łoskotu i Miłości (ale ciągle żywy – jak tłumaczy w najnowszym wywiadzie) był od początku swojej ścieżki muzycznej, drugi moim zdaniem zasygnalizował pierwszy z wielu etapów poszerzania pola. Tych etapów nie da się jednak wskazać dwóch czy trzech – Trzaska to konsekwentny i regularny rozwój, muzyk, którego należy wskazywać jak najczęściej, żeby pokazać: patrzcie, wczoraj był tutaj, dziś jest – dzięki konsekwencji i pracy – zupełnie gdzie indziej, ale to ciągle ten sam człowiek.
Mamy więc wypisy z Trzaski, niekiedy krótkie, ulotne, niekiedy potężne, o wadze oddzielnych kompozycji, niekiedy imponujące. Jak głęboki, przydymiony Mruchanalt z dźwiękiem o skomplikowanej fakturze, albo dłuższy Sheepskin Night Coat, w którym Trzaska kreuje solo utwór na trzech planach – zaszumionej bazie wynikającej z fizycznych cech zadęcia w instrument, na której muzyk kreśli subtelną partię wychodzącą od alikwotów, a uzupełniając całość odgłosami klap instrumentu, za chwilę – w kolejnym utworze – gładko przechodząc w lekko swingujący liryk. W ogóle te utwory, różnorodne stylistycznie, przechodzą jeden w drugi bardzo płynnie. Coś jakby powściągliwy autor chciał nas przekonać, że do nagrania solowej płyty przystąpił we właściwym momencie.
Trębacz Tomasz Dąbrowski świętował swoje 30. urodziny trasą po 30 miastach w 12 krajach przez 6 miesięcy i 29 dni. Lista tych miejsc jest ciekawa, bo obok Tokio czy Paryża znajdziemy na niej Gierałtowice czy Busko-Zdrój. Płyta S-O-L-O: 30 Birthday / 30 Concerts / 30 Cities wydana w Danii przez Barefoot Records (7/10) przynosi występ z Kopenhagi nagrany w przestrzeni Mariendal Kirke – akustyka kościoła jest ważną składową tego nagrania, na którym słychać pełny, mocny ton trąbki o potężnej dynamice, choć użycie tłumików i precyzja techniki każą sobie momentami zadać pytanie, czy słychać coś więcej, coś jeszcze (Part III). Może to duch chwili, którego ciągle młody, ale już bardzo utytułowany polski muzyk chciał uchwycić, decydując się na metodę inspirowanym japońską sztuką malowania tuszem Sumi-e – związaną z tradycją buddyjską i skoncentrowana właśnie na chwytaniu prostymi, ale dopracowanymi środkami (kilka pociągnięć pędzlem) właśnie istoty ducha malowanego przedmiotu. Jest w tym w każdym razie i refleksja, i piękno solowej pracy nad dźwiękiem.
Dwa tygodnie temu ukazała się też pierwsza solówka innego trębacza – znanego z Mikrokolektywu i Robotobiboka Artura Majewskiego (między 30-tką a 40-tką). Choć wydana na Bandcampie Unimaginable Game (7/10) to właściwie solówka ze wspomaganiem. Są bowiem goście: Zlatko Kaučič, Rafał Mazur, Anna Kaluza i Marcin Ciupidro. Co nie zmienia faktu, że album – nagrywany już w roku 2012 (więc chwilę przeleżał) – oznacza w pierwszej kolejności słuchanie trąbki Majewskiego w wersji czystej, ale i zapętlanej, przetwarzanej, co znamy już z nagrań Mikrokolektywu. Znakomity Syncope sygnalizuje, że będzie się tu działo więcej niż w wypadku czystej formy Dąbrowskiego. Zresztą i pod względem barwy, i stylu gry, i pod względem samej produkcji mamy zupełnie inną propozycję – dodam, że nieco mi bliższą. Goście pojawiają się kolejno – w formach duetowych, z których najpoważniejszym pod każdym względem wydaje się duet z basistą Rafałem Mazurem, który wyprowadza Majewskiego daleko na otwarte pole wolnej improwizacji (In Praise of Blandness). Artykulacyjnie wrocławski trębacz też pokazuje się tu od innej niż zwykle strony. A właściwie stron – bo jedna cecha, za którą bardzo Majewskiego cenię, to umiejętność uciekania przed nudą i na długo nie pozostaje w jednej formule. Efekciarski, ale już nie tak wciągający, jest dialog z utytułowanym słoweńskim perkusistą Zlatko Kaučiciem w Zlatko’s Boat of Hope. nie dlatego, by ich style gry do siebie nie pasowały – przeciwnie, łatwo mi sobie wyobrazić ten utwór jako dzieło duetu Mikrokolektyw. Skądinąd – kiedy w końcu nowa płyta?
Na koniec płyta może i najbardziej zaskakująca z całej paczki – Arszyn, czyli Krzysztof Topolski (tu 40-tka już zaliczona), i jego Arszyn Plays De Maria (Bandcamp, 7/10). Nietypowe to, bo polski perkusista – znany już z wielu przeróżnych przedsięwzięć, od grania w zespołach rockowych, po field recording – bierze na warsztat dwie kompozycje Waltera De Marii, zmarłego przed kilku laty twórcy z kręgu grupy Fluxus. To utwory z lat 60. na perkusję i field recording: Cricket Music i Ocean Music (oryginałów posłuchać można tutaj), wykorzystujące odpowiednio dźwięki świerszczy i dźwięki fal. Wymarzony materiał dla Topolskiego, który samemu dokonał nagrań terenowych. W pierwszym po długim, długim tremolu (dla mniej zaawansowanych: Whiplash) mamy transowy rytm (dla mniej zaawansowanych: Birdman), do którego dołączają w pewnym momencie ze swoją polirytmią owady. W drugim – perkusja wypływa z potężniejących stopniowo dźwięków morza/oceanu. Szczególnie to drugie nagranie w wykonaniu Arszyna robi mocne wrażenie – w dużej mierze dzięki jakości samego nagrania, zarejestrowanego przez samego artystę nad Bałtykiem (świerszcze są dobrze dobranym gotowcem z importu), no i wielkiej skali dynamicznej. Taka solówka z Bałtykiem w tle to już nokaut. Ciągle samotnie, ale ze wsparciem przyrody. W każdym razie na tyle w temacie, by tę wartą szerszej prezentacji płytę dołączyć do dzisiejszego zestawienia.