Tworzenie mirtologii
Czasem im dłużej się kogoś zna, tym trudniej patrzeć na niego jako na bohatera. A już najtrudniej zauważyć, jak wyrasta na czołową postać sceny. Bo wbrew temu, co czasem przychodzi do głowy, gdy oglądamy na przykład konkurs pianistyczny z diablo zdolnymi 20-latkami o 16-letnim stażu pracy (i słyszymy o Chopinie, który miał lat… itd.), muzyka nie jest tylko dyscypliną eksplodujących talentem nastolatków. Bywa, jak częściej choćby literatura, dziedziną powolnego rozwoju i poszukiwania własnego stylu. Przykładem czegoś takiego jest Mirt, który po raz kolejny już przebił to wszystko, co proponował wcześniej. Słucham od wielu tygodni z dużą przyjemnością jego nowej płyty Vanishing Land, czekając na odpowiedni moment, żeby opublikować tych kilka słów, i mam świadomość, że żadna aktualność, świeżość mi nie ucieknie, bo przecież nie muszę utrwalać w recenzji jakiejś nagłej eksplozji talentu 16-latka.
Odpowiedni moment polega także na tym, że dziś wieczorem mamy w Nokturnie w Dwójce spotkanie z wytwórnią BDTA, która opublikowała płytę Vanishing Land – zaskakująco bo bożemu, na CD z konwencjonalną okładką, co (paradoksalnie) nadaje numerowi katalogowemu LXXXII zupełnie wyjątkowy charakter. A w połowie listopada BDTA ma swój festiwal o wdzięcznej nazwie Biedopad we Wrocławiu, gdzie występować będzie m.in. Mirt. Ale odpowiedni moment na nowej płycie Tomka Mirta – do której podchodziłem jako swego rodzaju kompilacji, bo wykorzystuje materiał z trzech wydanych wcześniej EP-ek – trwa właściwie cały czas. Wydaje się szczególnie intensywnie odpowiedni w okolicach Southeast Asia Motorbikes – utworu, który już graliśmy w HCH, a który wydaje mi się najbardziej fantastyczną i trafioną kontynuacji sposobu myślenia ambientowego guru Tetsu Inoue, brzmieniowo lepszą niż najważniejsze nagrania Japończyka z lat 90. A to, w jaki sposób Mirt znalazł równowagę między tworzeniem brzmień syntezatorowych a nagraniami terenowymi, decyduje o wartości całej tej płyty.
Choć oczywiście Vanishing… w całości nie jest płytą ambient. Jest raczej ukoronowaniem i podsumowaniem paru lat pracy Mirta na tworzeniem alternatywnych, sztucznych wizji inspirowanych dźwiękami natury, ale o tym opowiada prawie cała reszta. Odpowiednio podkręcony technologią, słuchany z bliższej odległości, głośniej lub wyizolowany z otoczenia dźwięk naturalny staje się czymś równie fantastycznym, co kreacje syntezatorowe. Tu znajdziemy sporo takiego podkręcania, zoomowania, budowania planów dźwiękowych, jak w naturze. Przyznaję, że najciekawszym – i chyba najbardziej niedocenionym – efektem tego sposobu myślenia o nagraniach w terenie jest dla mnie pojawiająca się tu w całości, ale w lekko chyba przearanżowanej, a nawet ulepszonej formie EP-ka Modern Electronics. Tutaj granica między tym, co może być wysamplowanym dźwiękiem afrykańskiego bębna, cykady albo jakiegoś zjawiska naturalnego zaciera się zupełnie, po czym autor puentuje opowieść (i jest to również finał całej płyty Vanishing Land) świetnie zrobionym nawiązaniem do walki chaosu i porządku elektroniki lat 90. w Fuck Modern Electronics. Nie jestem do tego stopnia fanem czystych field recordingów w rodzaju Khmer & Siam Recordings, żeby się wymądrzać na temat warsztatu Mirta jako rejestratora natury, natomiast kiedy zestawiam to, w jaki sposób wyobrażał sobie syntetyczną wersję dźwiękowej turystyki na płycie Artifical Field Recordings jeszcze cztery lata temu, i to, co robi dziś, widzę i własny styl, i rozwój oparty nie na przypadku, wczesnych początkach czy błysku talentu, tylko pracy pełnej zarówno sukcesów, jak i błędów. I na konsekwentnym trzymaniu się pewnej decyzji artystycznej. Bo – wracając raz jeszcze do tego odniesienia z początku tekstu – na Konkursie Chopinowskim grali świetni muzycy (od początku polubiłem Seong-Jin Cho – mam świadków!), ale który z nich potrafiłby zrobić utwór z całego Konkursu Chopinowskiego? A Mirt, jak sądzę, to by umiał.
Poniżej wersja epkowa Modern Electronics. Całość opisywanego albumu w cyfrze na Bandcampie. BDTA w Dwójce dziś o 23.35.
MIRT Vanishing Land, BDTA 2015, 8/10