Dobre i złe skutki działania syntezatora
Z dnia na dzień Moog – i tak jeden z najważniejszych instrumentów ostatnich dekad – stał się jeszcze fajniejszym syntezatorem. Bo pewnie słyszeliście już o programie, w myśl którego 60 pracowników firmy Moog w Stanach Zjednoczonych stało się właścicielami 49 proc. akcji przedsiębiorstwa. Kilka dni temu pisała o tym światowa prasa. Stabilność wpływów producent syntezatorów zyskał dość późno, jeszcze przed śmiercią Roberta Mooga w roku 2005 firma przeżywała trudniejszy okres, ale dziś udało się włączyć załogę do grona właścicieli, co – przynajmniej w teorii – gwarantuje wszystkim bardzo wysokie emerytury. W ten sposób w firmie, która kształtowała się w czasach rewolucji społecznej, udało się wcielić w życie, z pewnym opóźnieniem, jakiś ślad wspólnotowych idei tejże. Przy okazji chciałbym jednak rzucić dwa przykłady zastosowania m.in. urządzeń Mooga w ostatnich tygodniach – lepszy i gorszy.
CRAIG LEON, JENNIFER PIKE, SINFONIETTA CRACOVIA Bach to Moog. A Realisation for Electronics and Orchestra, Atlas 2015, 5/10
Amerykański kompozytor, niedawny gość Unsoundu, świetna brytyjska skrzypaczka, a do tego polska orkiestra z Krakowa, mająca na koncie wiele niecodziennych festiwalowych realizacji. Aha, do tego jeszcze czołowy kompozytor ery baroku z Lipska. No i system Moog Modular 55, który miał być odtworzeniem (na 50. rocznicę produkcji przez firmę Moog jej pierwszego systemu modularnego) starego, rozbudowanego syntezatora z lat 60. Same atuty. I jeden mankament – była już dość podobna płyta, a właściwie nawet cała seria albumów Wendy Carlos, zapoczątkowana w roku 1968 albumem Switched-On Bach. Wprawdzie Carlos (wtedy jeszcze jako Walter Carlos) przygotowała aranżacje utworów J. S. Bacha na syntezator, ale pewna bariera wykonawcza została przełamana. Więcej nawet – repertuar klasyczny nie był jakimś egzotycznym polem zastosowania syntezatorów Mooga, tylko wobec wielkiego sukcesu serii był właściwie jednym z równoprawnych pól. A pionierka syntezatorowych aranży muzyki baroku wykorzystywała różne brzmienia syntezatorowe jednocześnie, no i nie wychodziła poza elektroniczny instrument.
Pomysł Leona na tym tle to w pewnym sensie łatwizna. Repertuarowo powtarza się za Carlos tylko częściowo (IV Koncert brandenburski był na The Well-Tempered Synthesizer). Ale znika gdzieś lekkość wykonania – wtedy wspierana jeszcze bardzo delikatnym dystansem, poczuciem humoru. Moog staje się tu jednym z instrumentów w orkiestrze – nawet niejedynym instrumentem solowym. Aranżacje wielu utworów, z mocnym wsparciem basowych brzmień syntezatora, wydają mi się przesadzone, a w najlepszym razie – lekko przesłodzone w stosunku do wersji Carlos. Przede wszystkim jednak łatwo tu po kilku chwilach zapomnieć, że słuchamy syntezatora. A to już nie te czasy, żeby kogoś przekonywać, że można o maszynie zapomnieć – warto raczej starać się ją z inwencją wykorzystać. Tutaj tej inwencji, łącznie z możliwym przecież modulowaniem brzmienia w czasie rzeczywistym, zabrakło. Leonowi zabrakło odwagi, czego efektem jest minimalny oddźwięk po premierze albumu. A szkoda – choćby ze względu na zaangażowanie polskiej orkiestry i nagrania, które odbywały się w Alvernia Studios.
JAGA JAZZIST Starfire, Ninja Tune 2015, 8/10
Regularnie przeze mnie opisywana norweska formacja jazz-rockowa stała się na najnowszej płycie bardziej elektro-jazzową. Styl grupy rodzeństwa Horntvethów zmienia się z płyty na płytę bardzo delikatnie i zawsze istotną rolę grały w nim solowe partie syntezatora. Tutaj jednak elektroniki jest nieco więcej. Sygnalizuje to już pierwsza na płycie kompozycja tytułowa, ale dopiero po kilku minutach dość banalnego jak na JJ wstępu. Z całą pewnością należy więc tej płycie dać więcej niż te trzy pierwsze minuty, które okażą się z perspektywy całości najmniej pasjonujące. W finale Starfire mamy sygnał tego, co Lars Horntveth będzie nam chciał nam pokazać w swoich nowych kompozycjach – w zagęszczonych i odtwarzanych przez sekwencery partiach elektronicznych pojawia się mianowicie duch Franka Zappy, którego maszyny fascynowały właśnie jako idealni wykonawcy partii niemożliwych do zagrania dla żywych instrumentalistów. Elektronika jest tu zresztą nieźle wtopiona w pracę żywego składu.
Utwory na Starfire powstawały w dużej mierze w Los Angeles, Horntveth nieco dłużej niż zwykle pracował sam – i to słychać zarówno w rozmachu niektórych utworów (Big City Music nawiązuje moim zdaniem do jego solowych, dłuższych form). Być może też brzmieniowa strona miała być po prostu odpoczynkiem po opisywanej przeze mnie pracy z Britten Sinfonią. Moog nie gra tu roli głównej – o ile pamiętam, JJ posiłkują się Moogiem Voyagerem, ale poza tym w dużym stopniu wykorzystują np. ostre brzmienia Korga MS20. Bardzo ciekawie brzmi Shinkansen z gościnnym udziałem Leona Dewana grającego na jednym ze skonstruowanych przez siebie syntezatorów – Swarmatronie. Wdzięczny Prungen w finale płyty znamy już zarówno z symfonicznej wersji z brytyjską orkiestrą, jak i z wykonania z orkiestrą Aukso podczas festiwalu Tauron Nowa Muzyka – ale znów partie syntezatorów w środkowej części będą zaskoczeniem dla wszystkich, którzy jeszcze tego nie słyszeli. Trzeba tej płycie dać trochę czasu, nie jest tak efektowna przy pierwszym kontakcie jak One-Armed Bandit, ale w sumie ciekawsza od tamtego albumu. Choć gdyby ją oceniać po okładce, też nie pozostanie bez szans.