Dziś wychodzi na rynek, jutro z mody
Tę dzisiejszą premierę zapowiadała już w kwietniu okładka „The Wire”, więc można powiedzieć, że tradycyjnie nie obejdzie się bez drobnych złośliwości. Ale to bardzo ważna płyta pilnie obserwowanej przez krytykę artystki, która łączy studia doktorskie nad muzyką eksperymentalną z próbą zaistnienia w świecie muzyki pop. W 9 przypadkach na 10 takie próby kończą się nie najlepiej. Tym razem było podobnie. Amerykanka Holly Herndon pokazuje, że w żadnym z tych światów nie czuje się jeszcze całkiem pewnie. Potrzebujemy jednak takich wykonawców jak ona – do tego, żeby nam przypominali, że każda moda na brody sama ma brodę.
Herndon głosi wszem i wobec tezy, które od dawna wywoływały reakcję moich urządzeń pomiarowych do wychwytywania tanich chwytów. Głosi mianowicie, że trzeba muzykę elektroniczną uwolnić od misji taneczności za wszelką cenę. „Ostatnio muzyka eksperymentalna zapraszana bywa na bardziej mainstreamowe sceny” – twierdzi Herndon w rozmowie z „Uncutem”. „Można pomyśleć, że jej wymagające eksperymenty brzmieniowe to coś zbyt trudnego dla zwykłego słuchacza” – wtóruje Britt Brown w tekście okładkowym ze wspomnianego „The Wire”. Łatwo więc uwierzyć, że idzie rewolucja i nowoczesny software, najlepsze programy do modelowania dźwięku i nietaneczne patenty ktoś wreszcie sprowadzi na wielkie sceny.
Problem w tym, że oczywiście jedno i drugie od dawna już tam jest, co mieli okazje zauważyć wszyscy ci, którzy na dużych festiwalowych scenach czy w wielkich salach widzieli i słyszeli Björk albo (już tylko słyszeli) duet Autechre. Bo nie każdy miał okazję odwiedzić w roku 1958 pawilon Philipsa z muzyką Xenakisa i nie każdy lądował na lotnisku Paris-Charles-de-Gaulle, gdy grali tam oprawę dźwiękową Parmegianiego.
„Platform” rozpoczyna współpracę Herndon z wytwórnią 4AD i jest kolejną z długiej historii płyt skoncentrowanych na instrumentalnym wykorzystywaniu partii wokalnych. Sampling, chopping, stretching, pitching, czyli szereg pojęć kojarzących się z gimnastyką, można odnieść do albumu, o którym trzeba na samym wstępie powiedzieć, że musiał być bardzo pracochłonny. I z pewnością powstawał w oparciu o dobre wzorce – nie wierzę na przykład, że autorka nie słuchała 4AD z późnych lat 80. (His Name Is Alive). Musiała też słuchać Laurie Anderson, która – też przecież łącząc sztukę awangardową z muzyką pop – robiła rzeczy nieco bardziej charakterystyczne za pomocą dużo prostszych środków. Nie wierzę też, żeby nie podsłuchiwała ludzi takich jak Uwe Schmidt, który z wokalami pracował z ciekawym skutkiem, albo Guillermo Scott Herren (Prefuse 73 – notabene są nowe nagrania, o których niebawem), który jakąś dekadę temu robił w oparciu o zręczny sampling rzeczy niezwykle podobne – z nieco jednak bardziej błyskotliwym popowym efektem, bo pop owszem, awangardę przetrawia stale – ale wtedy, gdy pozwala zapomnieć o jej awangardowości.
To, co u Herndon jest najlepsze, najbardziej emocjonujące (większa część płyty to muzyka dość chłodna i koncepcyjna), czyli końcowy „New Ways to Love”, z łatwo identyfikowalnymi tremolami perkusyjnymi, mógłby się znaleźć na płycie Björk z początku poprzedniej dekady. Owszem, hałaśliwe, zbudowane na bazie brudnego, zaszumionego brzmienia intro, podnosi poprzeczkę słuchaczowi przyzwyczajonemu do gładkich rozwiązań, ale czy naprawdę wnosi coś nowego? Czy o arpeggiatorach w stylu syntezatorowego popu z lat 80. (niezłe „Morning Sun”, skądinąd najbardziej piosenkowy moment w zestawie) wypada mówić, że takie nowe? Czy „An Exit” nie łączy aby historii dubstepu, z w miarę czytelnymi nawiązaniami do Laurie Anderson i The Knife? Pilną słuchaczką Herndon jest na pewno, jej płyta ma bardzo atrakcyjne, ciekawe momenty – nie przeczę, przenosi też różne starsze pomysły w świat dużo lepszego brzmieniowo wykonawstwa, ale jeśli ktoś podchodzi do swojej misji z takim przekonaniem, niemal automatycznie mówię „sprawdzam”. Tę misję wykonało już wielu muzyków, wcześniej.
Elementem rozbijającym dramaturgię płyty – skuteczniej niż wspomnienia Morodera u Daft Punk – jest „Lonely at the Top”. W takich momentach człowiek łapie się na zadawaniu sobie pytań, za co zapłacił. Ale okazuje się, że zapłacił tu klient Claire Tolan, specjalistki od bardzo modnych ostatnio technik ASMR (pisaliśmy o tej modzie w Polityce), która swoim klientom oferuje różne zmysłowe bodźce pobudzające – trochę taki ersatz czułości. Ogólnie przyglądanie się temu zjawisku jest ciekawe, ale utwór nie jest czytelny ani jako satyra, ani jako reporterski opisu zjawiska. No bo chyba nie chodziło o przykład field recordingu?
Ostatnie sekundy płyty to odgłos kroków. Więc może jednak field recording? Wow. Boję się, czy ten iście floydowski patent to nie była aby przenośnia tej nadchodzącej rewolucji. Bo jeśli tak, to z pewnością był to zarazem odgłos drugiego członu tytułu niniejszej rozprawki.
HOLLY HERNDON Platforms, 4AD 2015, 6/10
Komentarze
Nie śledzę poczynań Holly Herdnon i dlatego chciałem zapytać: ona tak na poważnie z tymi hasłami o uwalnianiu muzyki elektronicznej od taneczności za wszelką cenę?
Widzę, ze ona jest 80 rocznik, więc co? Przespała drugą połowę lat 90.? A jeśli nawet, to nic nie sluchała poza muzyką z tanecznych imprez, na które może chodziła?
Trochę tak jakby głosiła, że trzeba wreszcie odejść od czystości gatunkowej w black metalu…
Tytuł recenzji w punkt. Muzyka Herdnon zrobiła na mnie spore wrażenie podczas Unsoundu kilka lat temu, gdy była ona jeszcze przed debiutem płytowym (ale już po pierwszej notce w The Wire;), jednak to uczucie świeżości bardzo szybko się ulotniło. Dlatego bardziej nie mogę się doczekać jutrzejszej premiery „Simple Songs”. Staroświecki O’Rourke to przeciwieństwo patrzącej w przyszłość Herdnon, jednak to do jego nagrań mam ochotę powracać.
Hasła jak najbardziej słuszne, bo sporo artystów nietanecznych zmienia ostatnio branżę i będę zdziwiony, jeśli ktoś powie, że nie ma jeszcze dosyć „eksperymentalnego techno” i „outsider house’u”. Holly mówi dużo ciekawych rzeczy, ale szkoda, że nie słychać tego tak mocno na tym albumie, gryzę się z nim od dłuższego czasu i do końca nie wiem, czy mi się podoba. Na zeszłorocznym koncercie wcale nie brzmiało to tak świeżo, ot nu-idm.
Malo subtelne w porownaniu do np. Kyoki czy Diamond Version. Tu sie dzieje to samo co na niektorych plytach EN, gdzie Blixa tlumaczyl o co chodzi w tym przekazie. Slabe!