Człowiek, bez którego by nie było…
Wielu rzeczy by nie było, mówiąc najkrócej. Trudno powiedzieć o 77-latku, że jego śmierć była szokiem, ale szokiem może być uświadomienie sobie, jak wiele historii wzięło od niego początek. Daevid Allen, który właśnie zmarł, był kimś w rodzaju Williama Burroughsa z bardziej jasnej, pozytywnej strony życia. Specjalistą od zamieszania. Stał się na całe lata katalizatorem ciekawych zjawisk i dowodem na to, że niekoniecznie trzeba być wybitnym muzykiem, żeby wywołać jakiś przewrót w tej dziedzinie. Poza tym – że tak nawiążę do poprzedniego wpisu o Ambarchim – był wiecznym przybyszem, poznającym ze sobą miejscowych. Allen miał status aliena, obcego, który przyjechał do Europy z Australii, żeby rozsiewać beatnikowski, a potem hipisowski ferment. Nie oceniajmy go za śpiew, dadaistyczne teksty czy kosmiczną grę na gitarze. Allen miał bowiem coś ważniejszego: moc wpadania na właściwych ludzi we właściwym czasie.
Do pierwszych osób, na które wpadł po przyjeździe do Wielkiej Brytanii należał Robert Wyatt, od którego ojca Allen wynajmował mieszkanie. I którego wyciągnął z grupy The Wilde Flowers do swojego Daevid Allen Trio. W ten sposób grupę młodych muzyków wyprowadził na manowce jazzowych kolaży dźwiękowych i doprowadził do powstania zespołu, który niebawem przeobraził się w Soft Machine. Zespołu, który najlepsze nagrania realizował już po odejściu Allena. Tego nie wpuściły brytyjskie służby graniczne po europejskim tournee. Niezrażony tym faktem, założył Gong, którego skład – francuscy muzycy, jakich spotykał na swojej drodze – stopniowo rósł. I który (tu już w mniejszym stopniu niż przy Soft Machine) przynajmniej część najwybitniejszych nagrań też realizował już bez udziału katalizatora, czyli Allena. Przynajmniej w mojej opinii – choć oczywiście do końca Gong pozostanie przede wszystkim, w przeróżnych mutacjach, wymysłem Australijczyka.
Kolejną osobą, na którą Allen „wpadł” jeszcze w Londynie, był Chas Chandler, za chwilę odkrywca talentu Jimiego Hendrixa. Do menedżerów zresztą Australijczyk miał niezwykłe szczęście. Przy okazji pracy w grupie Gong wpadł na Giorgio Gomelskyego, słynnego menedżera, który opiekował się również tą grupą i z którym wspólnie odkryli zespół Magma. Gomelskyemu zresztą została Magma, gdy Allen z Gongiem przenieśli się do Anglii pod skrzydła kolejnej postaci, na którą wpadł, czyli Richarda Bransona. Pozostał jednak w kontakcie z Gomelskym i ten zaaranżował mu nowojorskie sesje ze składem rodzącej się grupy Material. Stąd płyta z nowojorskimi muzykami pod szyldem New York Gong, na której gra m.in. Bill Laswell. Już w XXI wieku Allen poznał się z twórcami japońskiej formacji Acid Mothers Temple, tworząc z nimi na moment Acid Mothers Gong. Tak wygląda ta historia w dwóch akapitach. Ale nie sądźmy jej po liczbie hitów czy nawet po całych rozbudowanych dyskografiach Allena. Sądźmy ją po rozgałęziających się szeroko siatkach zależności między kolejnymi składami i pomysłami muzyków Soft Machine czy Gongu, jednych z najbardziej kreatywnych zespołów ówczesnej sceny rockowej. Aha, jedną z pierwszych osób, na które Allen wpadł w Paryżu, przy okazji pierwszej wizyty w tym mieście, był sam William S. Burroughs…
Oczywiście, podobnie jak w wypadku Burroughsa, do tych wszystkich spotkań należy dopisać dużo narkotyków, ale zarówno teksty o latających dzbankach do herbaty, jak i estetyka okładek czy strojów Allena właściwie mówią to same przez się.
Allen prawie do końca życia koncertował, w zeszłym roku wydał niezłą płytę pod szyldem Gong, ale ostatnio ogłosił, że choruje na raka i że ma świadomość bliskiego końca. Pogodził się ze śmiercią, wierzył, że tak już musi być, czemu dał wyraz w tekście opublikowanym w lutym br. Właściwie pożegnał się ze światem, z nami, z muzyką, uznając, że nie chce kolejnych operacji. Owszem, można mu było odpowiedzieć wtedy, ale lepszy choćby krótki wpis na blogu niż niepamięć. Na pogrzebie w każdym razie spodziewałbym się jednego z najciekawszych składów, jakie pogranicze muzyki rockowej może z siebie wydelegować. Bo to był człowiek, bez którego nie byłoby wielu rzeczy.
Dołączam dziś dość ekspresowo płytę, która dopiero teraz trafiła w moje ręce: album „Sevastopolis” (Lado ABC) grupy Wovoka. Nie to, że tak pogrzebowy w nastroju. Przeciwnie – bardzo witalny. Unosi się nad nim jednak duch czasów psychodelii i chwilami hendriksowskiego grania. To musi być niezły odpoczynek dla Raphaela Rogińskiego po graniu w składach improwizujących muzyki żydowskiej czy jazzu, albo po świetnych wycieczkach w stronę poważki w rodzaju jego gitarowego Bacha („Bach Bleach”). Już na pierwszej płycie Wovoki mieliśmy bardzo dobre piosenki. Ta jest imponującą superprodukcją. Został atut w postaci mocarnego, niskiego i dość surowego głosu Mewy Chabiery, świetnie radzą sobie zarówno Ola Rzepka (organy, nierzadko w stylu Raya Manzarka), jak i Paweł Szpura (równa, urozmaicona i zarazem piekielnie gęsta momentami, ekspresyjna perkusja). Fakt, że w chórkach pojawiają się siostry Przybysz, a skład uzupełniają m.in. członkowie formacji Mitch & Mitch, pokazuje, że jest Wovoka rodzajem punktu powszechnej zgody, zazębiania się strawnej dla szerokiej publiczności konwencji rockowej i alternatywnego modelu działania charakterystycznego dla Lado ABC.
W całym tym krajowym trendzie bluesowych poszukiwań w różnych rejonach – także w tzw. mainstreamie, o czym świadczą płyty Mai Kleszcz i Natalii Przybysz – grupa Rogińskiego jest nie dość, że chyba najbardziej rootsowa (Rogiński dorzuca tu niemało charakterystycznych elementów egzotycznych, w tym afrykańskich), to jeszcze przygotowała całościowo najlepszy zestaw płytowy. Jeśli ktoś chce sprawdzić to na szybko – proponuję numer „Dat Lonesome Stream”, moment kulminacyjny płyty.
WOVOKA „Sevastopolis”
Lado ABC 2015
Trzeba posłuchać: 7.
Komentarze
Pamiętam, że po raz pierwszy zetknąłem się z GONGIEM na początku lat 90., dzięki „zgredowi” z wrocławskiego NOTu. Ci, co wówczas przegrywali płyty we Wrocławiu, pewnie wiedzą o kogo chodzi. W każdym razie przegrałem na kasetę „Camembert Electrique” i w koszarowym akademiku doprowadzałem do dzikiej pasji swoich towarzyszy broni. A muzyka przecież, w kontekście rocka, była z innej planety. Mnóstwo wspomnień, inspiracji oraz innych pozytywnych doświadczeń łączę z ALLENEM, choć nigdy go nie spotkałem w realu, a nawet nie czytałem z nim wywiadu. Mimo to czuję z nim jakąś bliskość… Jak tu jej nie czuć, gdy pierwsze warty przy kilkunastostopniowym mrozie przeżyłem z uśmiechem na ustach, słuchając po kryjomu „You Can’t Kill Me” czy „Tropical Fish : Selene” z jakiegoś gejowsko-różowego walkmana o nazwie KAJTEK?
A tu jego próbka pre-noise’owo-industrialnego grania z 1968 roku:
https://www.youtube.com/watch?v=qpPfn2Dmcrw
Sam pomysł Wovoki by do klasycznych tekstów dopisać muzykę już jest bardzo interesujący.
A jako że muzyka jest bardzo dobra to słucha się tego wyśmienicie,Szkoda że Radio za wyjątkiem Janka Chojnackiego ominęł ten album szerokim łukiem.Miło by było posłuchać Mewy Chabiery z jakimś metalowym składem ,to mogłaby być prawdziwa petarda.
Gong – jasne, zawsze przeciekawe nagrania.
Wovoka – znowu artyści z Lado ABC. przesłuchałem potrosze płytę na serpent.pl. dość dobra rzecz, ale co w tym takiego zachwycającego i powalającego? wokal jest mocny i wyrazisty, delikatny myk z dobrą barwą, lecz również: aż tak niesamowity? chyba nie bardzo.
szukam gorączkowo niekonwencjonalnych rzeczy w muzyce, które wprowadzają zupełnie nową jakość. najpierw natknąłem się za sprawą jakiegoś dziwnego bloga faceta, który pokazał swoją kolekcję płyt na pewno inną niż u innych, na taki projekt z połowy lat 70-tych…
Yochk’o Seffer Neffesh Music – Ima (1976 Moshé-Naïm)
https://www.youtube.com/watch?v=t4S0mhz0uA4
a potem na coś bardziej współczesnego. nie wszystkie nagrania tego zespołu są takie… wielokierunkowe, ale niektóre zadziwiające. jak można określić, sklasyfikować taki utwór, co się w nim dzieje, i ile gatunków muzycznych jest tu zawartych w jednym?
https://www.youtube.com/watch?v=dRXsaems4So
Gong – jasne, zawsze przeciekawe nagrania.
Wovoka – znowu artyści z Lado ABC. przesłuchałem potrosze płytę na serpent.pl. dość dobra rzecz, ale co w tym takiego zachwycającego i powalającego? wokal jest mocny i wyrazisty, delikatny myk z dobrą barwą, lecz również: aż tak niesamowity? chyba nie bardzo.
szukam gorączkowo niekonwencjonalnych rzeczy w muzyce, które wprowadzają zupełnie nową jakość. najpierw natknąłem się za sprawą jakiegoś dziwnego bloga faceta, który pokazał swoją kolekcję płyt na pewno inną niż u innych, na taki projekt z połowy lat 70-tych…
Yochk’o Seffer Neffesh Music – Ima (1976 Moshé-Naïm)
https://www.youtube.com/watch?v=t4S0mhz0uA4
a potem na coś bardziej współczesnego. nie wszystkie nagrania zespołu są takie… wielokierunkowe. ale połączenie w taki sposób kilku gatunków w jednym jest zadziwiające. ciekawe, jak krótko scharakteryzować, co dzieje się w obrębie tego utwotru?
Pad Brapad – SatuMare-Bristol
https://www.youtube.com/watch?v=dRXsaems4So
polecam również klip do zeszłorocznego albumu kolejnego projektu Danny’ego Wolfersa, najczęsciej nagrywającego jako Legowelt. facet ostatnio robi się jakoś ‚modny’. i słusznie, bo to na pewno nieprzeciętna osobowość warta uwagi (np. płyty dla autorskiego labela Strange Life, gdzie wymyśla nieistniejące postaci i dobudowuje do tego całe scenariusze, realna jest tylko zarejestrowana muzyka). jak w ogóle wpaść wyobraźnią na wizję zawartą w tym filmie, i zrealizować ją oraz jakim nakładem środków, jak na coś tak kompletnie niszowego?
Occult Orientated Crime – Natufian Modelling Agency
https://www.youtube.com/watch?v=hkDj_J1wjQs
Polecam sięgnąć po świeże wydawnictwo z Cuneiform, czyli CD+DVD „Switzerland 1974” Soft Machine. Na tym koncercie niestety nie ma Daevida Allena, ale w kontekście tej smutnej wiadomości ten materiał brzmi wyjątkowo.
https://cuneiformrecords.bandcamp.com/album/switzerland-1974
no to widzę, że znowu reklamujemy coś na zmianę u Bartka z innymi prawdziwymi pasjonatami muzyki 🙂 ok. zauważyłem, że w zeszłym roku ominęło mnie kilka ciekawych pozycji, na które nikt w Polsce nie zwraca uwagi, więc jak nagle wpaść, że ktoś, kogo obserwowało się w dawnych czasach, nagrał nowy album? Fred Milliex znany od dawna jako L’Oeuf Raide, jedna z ciekawszych postaci labela Jarring Effects, skupiającego pod swoimi skrzydłami ludzi mających niekonwencjonalne podejście do grania dubu, nagrywa w 2004 roku rzeczy w takim kierunku (album „The Eggshibitionist” dla Virtua Kollektiv). i właśnie tego typu muzyka, jak najbardziej pasuje mi do któregoś z pobocznych projektów Macia Morettiego, myślę, że spokojnie stać go na myślenie w tych kategoriach…
https://www.youtube.com/watch?v=deRr8CJE22o
miało być w ostatnim komentarzu: w 2014 roku.
@Rafał Kochan: niesamowita rzecz w Twoim linku z youtube! coś mi się wydaje, że wiele ciekawych zjawisk muzycznych miało od dawna początek we Francji.
@Łukasz Komła: naprawdę kupiłeś polecany materiał od Cuneiform bez możliwości przesłuchania tracków, której akurat tam nie ma, za 25$?
@Sosnowski—> W pierwszej kolejności sprawdziłem ten materiał w wersji cyfrowej, a dopiero później zdecydowałem się na zakup w wersji fizycznej. Pozdrawiam!