Grammy? Nie bardzo. Prezenty? Są.
Prezenty dziś dla tych, którzy przetrwają kilka zdań o nominacjach do Grammy, zapewne najnudniejszej nagrody świata. Tym razem organizatorzy postanowili ją nieco uatrakcyjnić, nominacje ogłaszając przez cały dzień – aż do wczorajszego wieczora, gdy oznajmili całemu światu, że w najważniejszej kategorii (Album roku) Beyonce zmierzy się z Samem Smithem (którego, mam wrażenie, w Polsce znamy też w nieco gorszej stylizacji jako Rafała Brzozowskiego), zapewne zostawiając w tyle Pharrella Williamsa, Eda Sheerana i Becka. Choć kto wie, przy takiej konkurencji może i ci trzej mają jakieś szanse. W każdym razie pod względem ogólnej liczby nominacji królują właśnie Beyonce i Sam Smith – oboje rywalizować będą w 6 kategoriach.
Nie widzę za to szans na polską Grammy znikąd, czyli żadnych Włodzimierzów Pawlików w zestawieniu, w zasadzie nie ma nawet typowych polskich akcentów w muzyce poważnej. Poza jednym: albumem z wytwórni ECM poświęconym twórczości Mieczysława Wajnberga w kategorii Best Classical Compendium. Ogólnie z Grammy wyziera ponury obraz roku, w którym niewiele się wydarzyło. Obraz jazzu, w którym rządzi wciąż Chick Corea Trio i rapu, w którym wciąż karty rozdaje Eminem, co w jednym i drugim wypadku wydaje mi się mocną przesadą. W elektronicznej muzyce tanecznej Amerykanie odkrywają Basement Jaxx (!), no i Aphex Twina, którego „Syro” przyniosło Brytyjczykowi bodaj pierwszą nominację do Grammy w życiu. Dobre i to. Ogłoszenie nagród w lutym. Najciekawiej zapowiada się paradoksalnie rywalizacja w kategorii Best Rock Performance: Ryan Adams, Arctic Monkeys, The Black Keys, Beck, Jack White. Bo już w kategorii Best Rock Album straszy U2 ze swoim „Songs of Innocence”. Zresztą nominowanie tego ostatniego tylko w jednej kategorii (w latach 2004-2005 U2 zebrali w sumie osiem statuetek) to i tak sensacja, no i przy okazji dowód wizerunkowej klęski irlandzkiego zespołu nawet na wielkim i komercyjnym rynku w Stanach.
A prezenty, którymi spora część czytelników Polifonii powinna się zainteresować, to dwa albumy Briana Eno, które ukazały się w ostatnich miesiącach i które zwyczajnie mieć trzeba. Po pierwsze, typ dość oczywisty – wznowienie albumu „Fourth World vol. 1. Possible Musics” duetu Jon Hassell/Brian Eno. Spotkanie doświadczonego awangardowego trębacza z odnoszącym wówczas duże sukcesy producentem dało płytę, która brzmi dziś równie świeżo, co w chwili wydania. Zawiera wyimaginowaną muzykę świata, stworzoną dzięki swobodnemu mieszaniu brzmień tradycyjnych instrumentów (perkusyjne, gitary basowe) i brzmień syntetycznych oraz lawirującej gdzieś pomiędzy (za sprawą przetwarzania instrumentu) niesamowitej trąbki Hassella. Ten ostatni twierdzi, że koncepcja leżała w całości po jego stronie, że Eno był jedynie producentem, ale jego modne wówczas nazwisko było ważne dla sprzedaży płyty. Hitem nie została, natomiast przez dekady inspirowała twórców różnych wizji muzyki etnicznej przyszłości, jednocześnie będąc rodzajem odpowiedzi na egzotykę z lat 50. – przefiltrowanej przez myślenie minimalistów i muzyki Wschodu. W końcu Hassell był uczniem wschodnich mistrzów w tym samym stopniu co La Monte Young (przy okazji: studiował też u Stockhausena, brał udział w tym samym kursie co Holger Czukay i Irmin Schmidt z grupy Can). Obaj z Eno doskonale odnajdywali się właśnie w łączeniu brzmień elektronicznych z tradycyjnymi.
Zniewalający temat „Ba-Benzele” grany na przetwarzanej elektronicznie trąbce poruszałby w każdym razie równie mocno na jakiejś współczesnej płycie, a działalność takich postaci jak Bill Laswell bez tej płyty przybrała zapewne zupełnie inny charakter. Co więcej, nie byłoby pewnie wydanego rok później i cieszącego się większym rozgłosem (nie wiem, czy słusznie) albumu „My Life in the Bush of Ghosts” duetu David Byrne/Brian Eno. Tu znów – zdaniem Hassella, który wszedł wkrótce w konflikt z Eno, „My Life…” zaczęła powstawać jako album tria Byrne/Eno/Hassell, a potem znaczenie jego własnego uczestnictwa w projekcie na początkowym etapie zostało umniejszone. Niezależnie od tego nie umniejszałbym znaczenia samej płyty.
JON HASSELL/BRIAN ENO „Fourth World vol. 1. Possible Musics”
EG 1980/Gitterbeat 2014
Trzeba posłuchać: 1, 3, 6. Nowe wydanie przygotowane przez Glitterbeat można kupić w Polsce za pośrednictwem Gusstaff Records.
Drugi album też został zrealizowany przy współudziale Eno i odkurzony całkiem niedawno – opublikowała go trzy lata temu w cyfrowej wersji firma Discipline Global Mobile, teraz wznawiając go także na płycie, a właściwie na trzech CD z mało porywającą okładką, za to w dodatkowej tekturowej obwolucie. Nagrany na króciutkiej trasie koncertowej Briana Eno i Roberta Frippa późną wiosną roku 1975, był przez lata białym krukiem wśród miłośników bootlegów. Trudno się zresztą dziwić: obu muzyków mamy tu w punkcie zwrotnym karier. Eno tuż przed wydaniem „Discreet Music”, które miało zasygnalizować jego zwrot ku muzyce ambient (wykorzystuje tu zresztą strzępki materiału przygotowanego na tę płytę!). Fripp – tuż po zamknięciu składu King Crimson w najlepszym, wydawało się, momencie, po albumie „Red”.
Wszystkim tym koncertom w Hiszpanii i Francji towarzyszyły zupełnie nierealistyczne oczekiwania, że muzycy zagrają „21st Century Schizoid Man” połączone z „Baby’s on Fire” – wspomina Al Okada w książeczce płyty.
Zamiast tego – po zapowiedzi, że zdjęcia bez flesza i „prosimy o niepalenie” – usłyszeli soundscape gitarowy Frippa przetwarzany na bieżąco przez Eno. Więc było w tym coś, co zaprzeczało późniejszym regułom Frippa – podległość i zależność od producenta (obsługującego tu na scenie taśmy i całe instrumentarium generujące echa i pogłosy), niespotykana u RF później. Owszem, w niektórych momentach („Wind on Water”) słychać King Crimson, ale już nie to z pierwszych lat działalności, tylko to z lat 80. Niesamowite, że Fripp miał już w praktyce w głowie to nowe brzmienie i nową inkarnację zespołu. Zestaw trwa dwie i pół godziny, i poza samym koncertem możemy tu usłyszeć „czyste” wyjściowe pętle wykorzystywane przez Eno (nagranie lepszej jakości niż sam występ, ale i na ten ostatni trudno narzekać). A gdzieś w tym wszystkim – jedne z najlepszych partii gitarowych, jakie kiedykolwiek nagrał Fripp. Oczywiście panowie pracowali razem już od kilku lat, a opracowany wspólnie system frippertronics też już nie był nowością. Ale to koncertowe wykonanie robi ogromne wrażenie, no i sam fakt odkrycia tak ważnej płyty z fundamentalnego dla obu panów okresu powinien postawić ich słuchaczy na baczność.
FRIPP & ENO „Live in Paris 28.05.1975”
DGM 2014
Trzeba posłuchać: Można zacząć od drugiej płyty zestawu, ale szczególnie dla tych, którzy są fanami Roberta Frippa, wskazana całość. W Polsce płyta do znalezienia w dystrybucji Rock Serwisu.
Komentarze
Sam Smith nagral swietna plyte i jak najbardziej zasluzenie dostal 6 nominacji. Z calym szacumkiem dla polskich artystow, ale ten level w popie raczej nie jest jeszcze dla nich dostepny. La Roux jest na 6-tym w Guardianie (kolejna swietna rzecz), a kto nie slyszal jeszcze Run the Jewels koniecznie powinien nadrobic.
Każdego roku dziwię się, że te nagrody nadal kogoś obchodzą, moim zdaniem poziom nominacji tylko o oczko wyższy niż nagród MTV, przynajmniej w głównych kategoriach, ale rozdanie nagród MTV chyba jakieś dzieciaki bawi. A tu? Dobrze się bawić będą tylko szefowie wytwórni, którym znowu sprzedaż skoczy. Nominacje znowu wywołują uśmiech politowania i świadczą o kompletnym oderwaniu panelu Grammy od rzeczywistości, nudziarze pokroju Sama Smitha czy Eda Sheerana obok Becka w najważniejszej kategorii to jakieś kuriozum, a nominacja dla Aphex Twina powinna być dla Richarda przestrogą, że się niebezpiecznie zbliża do mainstreamu.
Myślę, że to raczej mainstream otworzył wreszcie uszy na Ryszarda, choć i to jest mało prawdopodobne. Rysiek znalazł się tam przez medialny szum towarzyszący jego płycie po tylu latach i statusu jaki ten artysta „nabył” przez cały okres przerwy. Grammy mnie kojarzą się bardziej z artystami, o których się mówiło w mediach masowych, a nie których efekt pracy był faktycznie godny nagrody.
Na razie chyba tylko Quietus coś sensownego wypuścił (ranking znaczy się) i to jeszcze przed gwiazdką, coby prezenty można było uskutecznić, choć i tak trudno mi sobie wyobrazić, żeby ktoś nie interesujący się na codzień muzyką był zadowolony z obdarowania go choćby „Soused”