Płyty i ty. Kilka słów o miłości fizycznej
Poznajcie się. Oto płyta. Staroświecki przedmiot o kolistym kształcie występujący w różnych rozmiarach i różnych wariantach tworzyw sztucznych. W niektórych wersjach znany już od ponad 100 lat. Według nowych teorii właściwie zbędny. Parę argumentów jednak za nim przemawia. I nie chodzi tylko o to, że David Bowie wydał właśnie nowy 10-calowy singiel w wersji, która do złudzenia przypomina prastare płyty na 78 obrotów (choć i to nie bez znaczenia). Poniższa lista ma przede wszystkim wprowadzić serię tekstów o różnych fizycznie wydawanych płytach, którymi chciałbym zachęcić czytelników tego bloga i jego przypadkowych gości do kupienia komuś w najbliższym czasie płyty w prezencie. Jakież więc są te przewagi płyty na fizycznym nośniku? Po części może się będę powtarzał, ale to dobry moment do podsumowań.
1. To wyrób kolekcjonerski. Ostatnio grupa Pustki zachęca podobnym terminem („przedmiot kolekcjonerski”) potencjalnych nabywców winylowej wersji płyty, którą chce opublikować niebawem. Ma taki przedmiot swoją wartość: rosnącą lub malejącą, ale rzadko pikującą w kierunku zera jak elektroniczna wersja albumu tuż po wyjściu z „fabryki”.
2. To przewidywalna forma obcowania z muzyką. Nie dostaniecie komunikatu „format not supported” i – o ile oczywiście nie spróbujecie odczytać CD w gramofonie albo winylu w odtwarzaczu CD – wszystko jest ustandaryzowane i powinno działać. Wszelkiego rodzaju błędy będą prawdopodobnie zależne od stanu sprzętu i warunków przechowywania płyty. Obędzie się w każdym razie bez niezależnych od nas niespodzianek typu „idę na koncert Morrisseya, płacąc jak za dwie płyty, a ten kończy występ w połowie”.
3. Fizyczny nośnik z muzyką to nie tylko coś, co zaklina pewną wartość, ale też pewną historię. O ile hasło „Synu, zostawię ci swoje empetrójki?” brzmi komicznie, to „Synu, zostawię ci moje płyty” już co najwyżej patetycznie. Są oczywiście ludzie niepodatni na sentyment zaklęty w przedmiotach, ale komu – spośród tych, którzy fizyczne formaty zbierają – nie zdarzyło się żałować niekupionej kiedyś płyty, albo swojej płyty wymienionej na inną? Przede wszystkim jednak fizyczne nośniki – że tak zaryzykuję twierdzenie – lepiej nadają się do ilustrowania kolejnych stadiów naszego życia. Stanowią lepsze pamiątki. Zbierają zagięcia, plamy i rysy. Jeśli przykład podany na początku nie wydał się Wam dość absurdalny, to może lepsze będzie pytanie: „Ile lat ma Twoja najstarsza empetrójka i w jakich okolicznościach ją zdobyłeś?”.
4. Przypadkiem zwrócisz uwagę na okładkę. Tak jak na tego Bowiego – ledwie trzy utwory, które mylą tym opakowaniem, ale (w przeciwieństwie do lwiej części składanki „Nothing Has Changed”, którą promują) są nowościami w katalogu Bowiego. Tytułowa „Sue (Or in a Season of Crime)” to znakomity utwór, brzmiący trochę jak piosenka z „Outside” w potężniejszej, bigbandowej aranżacji. Jest więc w pewnym sensie anachronizmem, który zbiera różne wątki z muzyki Bowiego, a zarazem wydaje mi się lepszy niż to, co artysta robił na ostatniej płycie. Przyjemnie anachroniczny jest nawet tekst, który wydaje się opowiadać w kilku zwrotkach całą długą historię pewnej pary – jak dzieciństwo pokazywane w „Boyhood”. Tyle że w stylu nieco bardziej sensacyjnym. może nawet odrobinę Lynchowskim. Okładka (czyli, jak to ktoś skomentował, zwykły „generic” firmy Parlophone, obok stara reklama tej wytwórni via Wiki) się z tym jakoś ładnie komponuje, bo wnosi ducha starej jak by nie było kompanii gramofonowej z ponadstuletnią historią. Wiem, co Wam powiedzą. Że okładkę ma też wersja mp3 w sklepie internetowym. Fakt, ale taką malutką. Że ma ją też folder, w którym trzymasz mp3? Jeszcze mniejszą.
5. Płyta – w dowolnej wersji – ma też funkcję rytualną. Podkreślałem to wielokrotnie. Jej słuchanie wymaga pewnej procedury, szeregu czynności, które są pewnym wysiłkiem i inwestycją w to, co wydarzy się później. Owszem, trudniej się przemóc i wstawić na talerz gramofonu coś, czego (jak sądzimy) nie lubimy, ale też trudniej potem to zatrzymać – więc może nam się spodoba? W wypadku winylu dochodzi jeszcze to, że trudniej się skipuje (ręczne przestawianie igły), co zmusza do jeszcze mniej nerwowego trybu słuchania. Z pewnością singlowego Bowiego wysłuchacie więc z jednej i z drugiej strony do końca.
6. Proszę docenić to, że ani razu nie użyłem bardzo subiektywnego argumentu „płyta lepiej brzmi”. Nie jest to dziś całkiem oczywiste. Choć pod względem dynamiki nowy winyl Bowiego bije na głowę większość produkowanych dziś płyt CD (sprawdzić to można w nieocenionej Dynamic Range Database), bynajmniej nie dlatego, że CD nie może lepiej, ale że skutecznie jest psuty kompresją i złym masteringiem. Poza tym z całą pewnością odtwarzacze cd i gramofony, zazwyczaj podłączone do wzmacniaczy i kolumn, są ciągle dobrym i sprawdzonym interfejsem muzycznym. Bezpiecznym, bo zwykle nie schodzącym poniżej pewnego poziomu, co niestety nie jest zasadą w wypadku np. odtwarzaczy mp3 (weźmy standard obowiązujący niestety w tym świecie – słynne iPhone’owe białe słuchawki).
7. Najważniejsza jest jednak o tej porze roku funkcja prezentu. Wręczanie sobie upominków wciąż lepiej wychodzi w postaci fizycznej i mimo wielkich standów z bonami towarowymi do sklepu Google Play i innych, które widzę tej jesieni, niespecjalnie bym namawiał do tego, by pod choinką czy na mikołajki przechodzić na tryb cyfrowy. Bo jeśli naprawdę chcemy komuś coś dać, to nie po to, by kupił coś zupełnie innego, albo żeby za chwilę wyrzucił to, co od nas dostaje.
DAVID BOWIE „Sue (Or in a Season of Crime)”
Parlophone 2014
Trzeba posłuchać: utworu tytułowego, można go znaleźć także na nowej, dwupłytowej kompilacji „Nothing Has Changed”, ale tylko w tzw. radio edit, krótszej, 4-minutowej wersji (oryginał – ponad 7 min.). Skądinąd ta kompilacja to też nie najgorszy rodzaj prezentu. O innych – wkrótce.
Komentarze
Bartek. Zapodany Bowie beznadziejny. Nie rozumiem ekscytacji tym wykonawcą… Wszystko mnie irytuje w tej muzyce – od barwy głosu, po jakąś przesadnie wypasioną stylizację czarnego kryminału z lat 40. Nie wiem czemu ma to służyć… Ale ok, każda potwora ma swego amatora.
Co do twojej afirmacji płyty winylowej, to mam mieszane odczucia. Choć w ostatnich latach zdecydowanie więcej kupuję winyli, to jednak z pokorą muszę stwierdzić, że cały ten przemysł wydawniczy jest do niczego. O wiele lepiej będzie dla sztuki/muzyki, gdy szlag go trafi.
@Rafał Kochan –> To podejrzewam, że ostatnia duża płyta Bowiego jeszcze mniej Ci się podobała? Ja jednak mam sentyment do tego okresu „Outside”, ostatnie takie chwile DB jak dla mnie. A afirmacja dotyczy nośników fizycznych w ogóle. Przemysł wydawniczy już i tak praktycznie nie istnieje, nakłady są takie, że warto ludzi przekonywać do jego zalet – wady znamy aż za dobrze.
Haha – pełna zgoda z Bartkiem. Uwielbiam okres Outside (nawet mam na winylu, to nowe okrojone wydanie i słucha się go świetnie). Dobrze trafiona recenzja tego numeru, bo to rzeczywiście brzmi trochę jak coś z Outside, tylko w takiej big bandowej odsłonie.
Jeśli chodzi o płyty, to wszyscy wiemy jak jest. Nakłady są wręcz zabawne, jednakże produkcja winyli rośnie mocno. Sam się przekonałem o tym, bo produkcja „Cloud Enseble”, w którym to 10″ wydawnictwie miałem swój udział, została przesunięta o jakieś 1,5 miesiąca – takie są kolejki, a słyszałem, że dzisiaj nawet dłuższe. Tłoczy się dużo, ale w małych nakładach, bo pewie wszyscy słupki widzieliśmy – ale czy to nie czyni czasem z tych wydawnictw pewnych perełek kolekcjonerskich? Kto to wie, co będzie za kolejne 30 lat? Mieć płytę z nakładu 300 sztuk? Koło historii się zakręci, nowi hipsterzy będą szperać za takimi białymi krukami i może dzięki temu uda się dorobić do głodowej emerytury 🙂 Dla mnie to kolejny punkt za tym, że winyle warto dziś kupować.
Kupuj winyle z niskich nakładów – zapewnią Ci emeryturę 🙂
Pozdrawiam
Bartek, Bowiego nigdy jakos specjalnie nie lubiłem. Owszem, doceniam jego kilka klasyków z lat 70. (ze „Space Oddity” na czele), ale to chyba wszystko, co przykuło moją uwagę. Pewnie na tle całej tej popkultury i muzyki pop jest wyróżniająca się postacią, ale mi po prostu trudno zdobyć się na szacunek i oddanie komuś, kto zdradza ambicje „artystowskie” na gruncie czegoś, co z prawdziwą (dla mnie) sztuką niewiele ma wspólnego.
I nawet słabość Davida Lyncha do Bowiego nie jest w stanie tego zmienić 🙂
Rafał Kochan -> spieszę zauważyć, że „Space Oddity” to jeszcze lata 60.
Prosiłbym o wytłumaczenie frazy „kto zdradza ambicje “artystowskie” na gruncie czegoś, co z prawdziwą (dla mnie) sztuką niewiele ma wspólnego”.
Dziękuję. Pozdrowienia.
@konfikcje. No dobra – połowa roku pamiętnego, 1969. Jako że lubię w miarę jeszcze płytę „Low” z 1977, to nie chcialo się mi być aż takim dokumentalistą. Wybaczysz moje nadużycie?
Co do wyjaśnienia frazy “kto zdradza ambicje “artystowskie” na gruncie czegoś, co z prawdziwą (dla mnie) sztuką niewiele ma wspólnego”…
W skrócie: eklektyzm Bowiego i jego irytujące usposobienie kameleona mogą być dwojako rozumiane – albo jako przejaw braku tożsamości stylistycznej, albo jako sztuczna chęć udowodnienia sobie i otoczeniu rzekomej wszechstronności kompozytorsko-muzycznej. Dla mnie obie opcje wynikają z braku dojrzałości artystycznej. Twórczość Bowiego, z jego świadomego wyboru, podporządkowana jest (albo przynajmniej była i z tego zasłynął) powszechnie obowiązującym modom i wymaganiom mainstreamowym. Jak dla mnie, Bowie jest mniej lub bardziej doskonałym produktem popkultury, całkowicie od niej uzależnionym, a więc raczej nędznego środowiska do kształtowania tego, co można uznać za wartościowe w kategoriach artystycznych.
Jestem juz chyba z innego pokolenia, bo bardziej cenie mozliwosc posiadania przy sobie pelnych dyskografii wszystkich moich ulubionych zespolow w postaci plikow mp3, niz obcowanie z plyta CD lub kaseta, o tak przedpotopowym wynalazku jak winyl nie wspominajac.
Płyty nie są bardziej fizyczne niż nośniki magnetyczne, które mamy w komputerach (też składające się z płyt) albo tranzystory czy kondensatory w nośnikach elektronicznych. (Fizyczne są nawet elektrony, jak wskazuje zresztą nazwa nauki, która zajmuje się ich badaniem.)
Przewidywalność (punkt 2) nie jest stuprocentowa. Wytarta pływa winylowa będzie przeskakiwać, uszkodzona CD może w ogóle albo w części nie dać się odtworzyć.
Mogę dodać jednak punkt ósmy. Nagranie na płycie mamy w garści. Nagranie w postaci pliku możemy mieć w garści, tzn. na dysku, ale może być tak, że w garści mamy tylko program, który je odtwarza, ale zarazem służy utrudnieniu złapania nagrania na dobre. Taą przeszkodą może być DRM – system o małej skuteczności, ale mogący być utrudnieniem dla mniej zaawansowanego użytkownika. Jednak pewne aspekty DRM dotyczą też płyt, przynajmniej DVD. Wiele z nich ma znacznik regionu, który może byc honorowany przez niektóre odtwarzacze. Płyta kupiona w innym kraju może nie dać się odtworzyć ulubionym odtwarzaczem.
@rzm –> Słuszna uwaga z punktu widzenia fizyki. Jednak muzyka ma pewną utrwaloną nomenklaturę: nośniki fizyczne to te, przy których możemy sobie nagrania przekazać/kupić/pożyczyć w sposób materialny, bo są w stały sposób związane z tym nośnikiem, a niematerialne to te, które kupujemy/przekazujemy sobie w postaci plików, czyli np. możemy przesłać przez internet.
Co do punktu 2 – przewidywalność zachowań fizycznych nośników ma rzeczywiście swoje granice (szczególnie gdy ktoś o nie nie dba), ale bez większego problemu odtworzymy dziś utrzymaną w sensownych warunkach płytę z lat 50. czy 60. W wypadku twardego dysku – chciałbym, by bezpieczna perspektywa oznaczała 5-6 lat. Oczywiście, można backupować. Ale tego, co z naszych danych będą czytały odtwarzacze za 50 lat – nie podejmuję się zgadywać…
Siedem powodów, dla których nie warto słuchać muzyki z płyt:
1. To wyrób kosztowny. Za równowartość jednej płyty z 10 piosenkami możesz mieć roczny dostęp do dowolnego serwisu strumieniowego ze wszystkimi piosenkami tego świata. Pamiętasz, jak w liceum żałośnie wpatrywałeś się w obrzydliwie drogi winyl Mike’a Oldfielda czy Pink Floyd? No. To zapomnij. Teraz masz wszystko na dwa kliki za dychę miesięcznie. (Chyba, że miałeś bogatego tatę. Ja nie miałem)
2. To wyrób zawodny. Trzeszczy, szumi, zacina się. Gromadzi kurz, ślady paluchów i rysy. Te ostatnie nie wiadomo skąd. Upuścisz, poplamisz, zarysujesz, złamiesz – tracisz. (Chyba, ze dużo zarabiasz. Ja nie zarabiam)
3. To wyrób – przy całej umowności tego określenia – nieekologiczny. Tony plastiku produkowane przez wytwórnie w jakiejś tam części nigdy się nie sprzedadzą i zalegną na wysypiskach w ciągu roku. Tony plastiku, które znajdą nabywców zalegną na wysypiskach po 50 czy 100 latach. To tylko kwestia czasu. Długiego dla nas, dramatycznie krótkiego dla wymęczonej Matki Ziemi. (Chyba, że masz syna, który będzie słuchał takiej muzyki, jak i ty. Ja nie mam – tu patrz pkt 4)
4. Moja kolekcja winyli zalega w piwnicy. Z sentymentu. Wyłącznie mojego sentymentu. Mój syn ma w tyle nie tylko to, w jakich okolicznościach zdobyłem „Jedynkę” Zeppelinów, ale w ogóle Zeppelinów. Miałbym mu za złe, gdybym sam w jego wieku nie miał w tyle Zbigniewa Wodeckiego. Ale miałem. Tak, panie Bartku, wolałbym mu zostawić empetrójki. Mniejsza strata. Strach pomyśleć, co zrobi z kolekcją moich winyli, kiedy umrę. (Chyba, że nie umrę. Dlatego postanowiłem nie umierać).
5. Płyta, jako nośnik przyczyniła się do produkcji nieprawdopodobnej masy muzycznego chłamu. Artyści nagrywali piosenki po to, aby zapełnić nośnik, a nie dlatego, że mają coś do powiedzenia, czy zagrania. Sami nawet tego nie ukrywali (vide – Keith Richards „Życie”). Najczęściej płyta składa się z jednego przeboju i kilkunastu wypełniaczy (vide – większość dyskografii AC/DC). Łatwość tworzenia playlist bezlitośnie eliminuje dyktat artystów i wytwórni płytowych. Słuchasz, czego chcesz, niekoniecznie tego samego wykonawcy. Rynek płyt należał do nich. Rynek internetowy należy do nas. (Chyba, że żałujesz, że Keitha Richardsa czy Angusa Younga nie stać na kolejną rezydencję. Ja nie żałuję)
6. Płyta jest nudna. Choćby nie wiadomo, jak utalentowany był artysta, to słuchanie ciurkiem kilkunastu piosenek zaśpiewanych tym samym głosem z towarzyszeniem tych samych instrumentów jest po prostu nużące (vide – recenzja płyty Slasha autorstwa Wojciecha Manna w jednej z ostatnich „Polityk”). Włącz funkcję „flow” w serwisie strumieniowym i posłuchaj utworów z różnych kosmosów odkrywając na nowo ich świeżość (Chyba, że nie chcesz. Ja chcę).
7. Nie jestem tegorocznym maturzystą, nie słucham empetrójkowego rapu, nie chodzę w kapturze ze słuchawkami na uszach. Nie mam ipoda. Mam 46 lat, „trójkową” przeszłość, teraźniejszość i „trójkowy” gust. „Machiny” z artykułami pana Bartka mam w tej samej piwnicy, co winyle. I mam syna, który nie postrzega Davida Bowie, jako zmurszałego dziadka. Dlatego, że w ogóle go nie postrzega. Ma natomiast lepszy słuch, niż ja, co wykazało badania stosowną maszynką. Kwestia wieku – tak napisali pod maszynką. Zatem sorry Polsko – nie słyszę żadnej różnicy między empetrójką, CD a winylem. (Chyba, że będziesz młodszy. Ja nie będę)
pamietam podobne dyskusje z konca lat 90 tych o wyzszosci net labeli nad wydawnictwami publikujacymi na plytach. Nie potrafie po latach przypomniec sobie nawet nazw wiekszosci tych wirtualnych slynnych wowczas oficyn nie mowiac juz o poszczegolnych tytulach
Nikt tu nie mówi o tzw. netlabelach, jako alternatywie systemu wydawniczego, który jeszcze dominuje. internet stwarza doskonałe możliwości wyeliminowania wszelkich pośredników w relacji pomiędzy twórca a odbiorcą. Bez ingerencji pieniędzy, chorych układów i układzików, z jednoczesnym, niespotykanym dotychczas w takiej skali zasięgiem. Czego tu chcieć więcej?
@Krzyżowiec Absurdu –> Dzięki za ten głos. Moim zdaniem wszystko ma swoje miejsce, streaming też. Ale po kolei:
@To wyrób kosztowny. – Pamiętam wszystkie dylematy z tym związane i wręcz przeciwnie – nauczyło mnie to szacunku do tego, co się za ceną kryje. A co do „Masz wszystko za dychę miesięcznie” – owszem, ma to dobre strony, ale zarazem traktujemy to coraz bardziej jak wodę z kranu, a coraz mniej jako twórczość artystyczną.
@”i>To wyrób zawodny. – Tak jak powyżej – jeśli odniesiemy się do faktów, winyl okazał się bardziej długowieczny niż reklamowany jako „wieczny” kompakt. To budzi moją podejrzliwość co do nowych technologii.
@To wyrób – przy całej umowności tego określenia – nieekologiczny. Nieekologiczna jest cała sztuka, jako sposób na wyładowanie energii, bez którego teoretycznie dałoby się przeżyć. Nieekologiczne są gitary elektryczne , zespoły podróżujące lotami międzykontynentalnymi, a potem kilkunastoma TIR-ami, sztuczne ognie (choć ładne) itd. Książki są zupełnie nieekologiczne, ale zbudowano na nich naszą cywilizację. Argument uznaję za lekko pachnący łatwizną. Dla mnie nieekologiczne są złe płyty – są takie, na których żal plastiku, są takie, które rekompensują tę rozrzutność.
@Miałbym mu za złe, gdybym sam w jego wieku nie miał w tyle Zbigniewa Wodeckiego. Ale miałem. Tak, panie Bartku, wolałbym mu zostawić empetrójki. Mniejsza strata. Strach pomyśleć, co zrobi z kolekcją moich winyli, kiedy umrę. Otóż to – zrobi, co chce, ale będzie miał jakąś decyzję do podjęcia. Skasowanie lub wyrzucenie twardego dysku nie jest z punktu widzenia wspomnień po zmarłych żadną decyzją. Miałem płyty po ojcu, przypadkowe, często kupowane bez szerszej wizji, ale to, jak zmieniam do nich stosunek przez całe życie jest częścią różnych procesów dojrzewania.
@Płyta, jako nośnik przyczyniła się do produkcji nieprawdopodobnej masy muzycznego chłamu. Zdanie „Płyta jako nośnik przyczyniła się do produkcji wielu muzycznych arcydzieł” jest tak samo prawdziwe. Czasy streamingu na razie niewiele zmieniły – płyta długogrająca, nawet jeśli traci postać fizyczną, nie znika jako format. Płyty popowe zawsze składały się z singla i dodatków, ale dla całej dziedziny płyta długogrająca stała się formatem, dzięki któremu na grajków ulicznej i knajpianej formuły – od bluesa, po jazz, od rock’n’rolla po post-rocka – zaczęto patrzeć poważniej.
@Płyta jest nudna. Zapraszam częściej na ten blog. Napisałem tu już o kilku zupełnie nienudnych płytach. Natomiast zupełnie nie odpowiadam za to, co pisze na łamach Polityki – jako niezależny autor – Wojciech Mann.
@Nie słyszę żadnej różnicy między empetrójką, CD a winylem Może i tak. Są nawet tacy, którym bardziej się podoba brzmienie mp3. Ale w pierwszej kolejności chwycę za CD lub winyl. Dlaczego? Właśnie dlatego, że są „droższe” w produkcji, tzn. że ktoś zainwestował po drodze czas, żeby wybrać, w co zainwestować pieniądze, wyprodukować porządnie materiał, zaryzykował pieniądze, wydając go, po drodze być może wszedł w dialog z artystą (czasem druga para uszu się przydaje), oddał do studia masteringowego, gdzie być może ktoś coś poprawił i zamówił okładkę, która być może dodała jakąś wartość całości. Również dlatego czuję się nieco pewniej, gdy widzę fizyczny nośnik. To tak trochę a propos dalszej części dyskusji 🙂
To chyba dość nietypowa sytuacja – mając zupełnie inne zdanie na temat winyli niż Pan… zgadzam się z Pańską argumentacją. Tak, streaming to woda z kranu, czysta wygoda, zero magii, jaka towarzyszyła odsłuchiwaniu winylowego „Atom Mother Heart” Pink Floyd (no dobra, trochę nakłamałem – kupiłem wtedy ubogim studentem będąc tę płytę, nawet dziś by mi mama nie wybaczyła, gdyby wiedziała za jaką cenę). Zgadzam się – z tą nieekologicznością poszedłem trochę na skróty. Pewnie – kolekcja płyt zalegających w piwnicy będzie dla mojego syna jakimś punktem odniesienia, twardy dysk nie. Oczywiście – w „winylowych czasach” powstało tyle arcydzieł, ile już pewnie nie powstanie za naszego życia i nie zmienia tego fakt, iż przytłaczająco większa jest ilość dźwiękowych wypełniaczy nośnika. Moje stwierdzenie, że „płyta jest nudna” jest raczej rodzajem prowokacji, natomiast z pełnym przekonaniem podpisuję się pod stwierdzeniem „płyta bardzo często bywa nudna”. Natomiast dyskusje o jakości brzmienia CD, winylu, czy mp3 są nieśmiertelne i możemy je chyba sobie darować. Jednym wystarczają przyzwoite słuchawki podłączone do laptopa, inni nie zaznają spokoju bez kabli po 500 zł za metr. Tak już jest.
Moja, czysto subiektywna awersja do płyt wynika z tego, że większość z nich była dla mnie niegdyś nieosiągalna. Były takie drogie, dumne, wyniosłe, odległe. Współczesność wyrzuciła je na margines. No i dobrze im tak. Zero sentymentu. Muszę przyznać, że jest w tym szczypta podłej złośliwości nieśmiałego chłopca z liceum, odtrąconego przez najpiękniejszą w klasie, który po latach dowiaduje się, że jest rozwiedziona, samotna a jej niegdysiejsze wdzięki mocno podupadły. A i tak nie brak koneserów tej niszowej urody, więc krzywda jej się nie dzieje. No ale królową studniówki już nie zostanie.
Z tej wymiany argumentów wyłoniła nam się chyba nowa jakość. Pan ma swoją rację, ja mam swoją i obie te racje mogą sobie obok siebie istnieć. Co jest ważne? Że jest taka możliwość. Możliwość, jakiej nie było w czasach niepodzielnego dyktatu fizycznego nośnika, dramatycznie zmiażdżonego przez Internet. Jest wybór. Dawniej nie było.
@Krzyżowiec Absurdu –> I dobrze, wydaje mi się.
Skądinąd, z tą samotną pięknością klasową to fajne porównanie.
A co do uwagi końcowej: płyta na prezent to – mam wrażenie – prawie to samo, co dawniej.
@Rafał Kochan „Kameleonem” został Bowie z tak zwanego nadania – nie sądzę, żeby pewnego ranka obudził się i stwierdził: moje karnacje na najbliższe kilkadziesiąt lat będą różnorodne, najpierw będę taki, później taki, a na koniec owaki. To świat ochrzcił go kameleonem. Bowie po prostu szuka, a szukanie jest drogą, która dotyczy wielu artystów.
Piszesz: „eklektyzm Bowiego i jego irytujące usposobienie kameleona mogą być dwojako rozumiane – albo jako przejaw braku tożsamości stylistycznej, albo jako sztuczna chęć udowodnienia sobie i otoczeniu rzekomej wszechstronności kompozytorsko-muzycznej. Dla mnie obie opcje wynikają z braku dojrzałości artystycznej”.
Nie zgodzę się, że eklektyzm jest przejawem braku tożsamości stylistycznej. Wręcz przeciwnie – eklektyzm należy tu rozumieć jako twórczy ferment po prostu. Najwięksi byli eklektyczni, np. Frank Zappa. Gorzej już mam z tymi, co to z albumu na album odgrzewają tego samego stylistycznie kotleta. Sprawdzonego i zawsze smakującego tak samo.
Nie jest to też „sztuczna chęć udowodnienia sobie i otoczeniu rzekomej wszechstronności kompozytorsko-muzycznej”, lecz, jak już wspomniałem wyżej, szukanie. Niektórzy działają po prostu tak, że realizują pewną wizję i po jej sfinalizowaniu, zamknięciu pewnego etapu, wchodzą w nowy. Dla mnie takie właśnie podejście do muzyki ma sens.
Można Bowiego lubić, można nie lubić. Zrozumiałe. Natomiast Twój zarzut nie trzyma się dla mnie kupy – bo podważa ideę życia jako ciągłego rozwoju poprzez poszukiwanie.
Piszesz dalej: „Twórczość Bowiego, z jego świadomego wyboru, podporządkowana jest (albo przynajmniej była i z tego zasłynął) powszechnie obowiązującym modom i wymaganiom mainstreamowym.”
Nie zależy mi na tym, aby artysta ciągle odkrywał nowe. Jest dla mnie ważne, aby – nawet gdy porusza się w kręgu istniejących mód – prezentował rzeczy przyzwoite. Za takie uważam większość albumów Bowiego. Gdybym miał skupiać się wyłącznie na przełomach, dość okrojony byłby repertuar moich albumów z muzyką czy książek.
Piszesz wreszcie: „Jak dla mnie, Bowie jest mniej lub bardziej doskonałym produktem popkultury, całkowicie od niej uzależnionym, a więc raczej nędznego środowiska do kształtowania tego, co można uznać za wartościowe w kategoriach artystycznych.”
A wcześniej dodajesz, że lubisz album „Low”. No cóż, gdyby tak było, że jego produkcje są wynikiem jakichś koniunkturalnych obliczeń, strona „B” albumu w ogóle nie miałaby szans na pojawienie się w w tym czasie…
@konfikcje
Nie wiem, co Bowie sobie myślał pewnego ranka.
Co do eklektyzmu Bowiego. Ja nie napisałem na czym ogólnie polega eklektyzm, tylko na czym polega eklektyzm Bowiego.
Twoje porównanie Bowiego do Zappy w kontekście eklektyzmu jest chybione. Eklektyzm jest pejoratywnym terminem i z grubsza oznacza wtórność, choć zawiera w sobie element maniery odwoływania się do wielu stylów, etc. Problem w tym, ze właśnie Bowie jest eklektycznym twórcą, ponieważ nie ma swego stylu, choć usilnie odwoływał się do wielu estetyk. Zappa nie jest eklektycznym twórcą, ponieważ łączenie wielu gatunków muzycznych posłużyło mu do stworzenia własnego stylu, który ciągle rozwijał i był w tym konsekwentny, w przeciwieństwie do Bowiego.
Jeśli Bowie przez całe życie szuka, to nie najlepiej o nim świadczy. I nikt tu nie mówi o odgrzewaniu kotletów.
Nie myl takze rozwoju z pragmatyzmem polegajacym na checi utrzymywania się ciągle w dominujących trendach muzycznych. Bowie jest właśnie doskonałym przykładem na to, że robił zawsze muzykę wynikajacą z bieżących trendów i zapotrzebowań kultury masowej. Na początku była to psychodelia, potem glam rock, następnie synth-pop, póxniej pop rock, a następnie jakies flirty z nową elektronika. Sorry, ale ta jego pstrokatość sceniczna i ciągłą chęć schlebiania publiczności nie przekonuje mnie i jestem jej przeciwnikiem…
Co do „Low”. To prawda, w miarę lubię ten album, a przynajmniej lubiłem, bo nie słuchałem go chyba z 20 lat. I chyba dlatego go właśnie polubiłem, bo Bowie „zaszalał” jedyny raz w życiu. Nie wiem tylko na ile to była jego szczere ujawnienie artystyczne. Brian ENO i jego ambient music stał sie w pewnych kręgach dość głośnym zjawiskiem, a sam Bowie ponadto zafascynował się muzyką THROBBING GRISTLE. No cóż, myślę że i w tym przypadku Bowie poszedł trochę z prądem rzeki, która go wówczas porwała. Szkoda, że tylko na chwile…
@RafałKochan Mam wrażenie, że te teorie o eklektyzmie w muzyce tworzysz, żeby jakoś wytłumaczyć swoje niezrozumienie twórczości Bowiego. Bo możemy prześledzić dzieje muzyki rozrywkowej (w jak najszerszym znaczeniu tego słowa) i dojdziemy do wniosku, że każdy kogoś mniej lub bardziej kopiował, i nie ma w tym nic złego, jeśli w wyniku tego tzw. kopiowania powstaje coś świeżego i nowego w muzyce. Moim zdaniem nawet jeśli Bowie podpatrywał innych, to potrafił zrobić to w taki sposób, że zawsze odcisnął swoje piętno, słyszalny jest jego charakter, zupełnie się z Tobą nie zgadzam, gdy piszesz, że Bowie nie wypracował swojego stylu, może po prostu za słabo znasz jego dokonania. Potrafisz jednoznacznie wskazać z kogo zrzynał na trylogii berlińskiej czy Station To Station?
Poza tym jestem zdania, że poszukiwanie nowego w muzyce i ciągłe odkrywanie się na nowo przez artystów wcale nie jest oznaką, jak to ująłeś, pejoratywnego eklektyzmu, ale wręcz przeciwnie, jest czymś bardzo odkrywczym i pozytywnym. Weźmy takich Beatlesów, którzy zmieniali się przy każdej kolejnej płycie, uważasz, że to cos złego? Ja słuchając ich dyskografii prawie za każdym razem odkrywam cos nowego, ta muzyka w ogóle się nie nudzi, nie wspominając już o tym, że posunęli przy tym muzykę popularną na zupełnie nowe tory, trudno znaleźć wykonawców, na których nie mieliby mniejszego lub większego wpływu. Wolałbyś, żeby przez całą karierę tłukli Love Me Do? Ciekawe gdzie wówczas bylibyśmy dzisiaj muzycznie.
@Jan. Masz mylne wrażenie. Mi nie chodzi o to, że Bowie kogoś kopiuje, tylko że jest eklektyczny i ten eklektyzm służy mu jako narzędzie do wyrażania jego ekspresji artystycznej. Nie interesuje mnie w tym momencie kwestia na ile jego postępowanie wynika z świadomych decyzji, a na ile z rutynowego, „fabrycznego” traktowania muzyki.
Ponadto nie zamierzam z tobą polemizować na temat twoich odczuć w sprawie pozostawianie przez Bowiego piętna na muzyce, wytworzenia jego własnego stylu etc. To są twoje wrażenie i nic mi do tego. Pozwól, że będę dysponował tym samym prawem do wyrażania swoich opinii, ok?
Beatlesi rozwijali swój styl w twórczy sposób. Był to naturalny proces inspirowany zupełnie innymi czynnikami niż to było/jest w przypadku Bowiego. Problem polega na tym właśnie, że to Beatlesi nadawali wytyczali muzyce rockowej nowe kierunki rozwoju, natomiast w przypadku Bowiego było odwrotnie. To jego muzyka była tworzona pod dyktando popularnych w danym okresie trendom. To on był zakładnikiem powszechnie obowiązujących mód, nie oferując niczego nowego w zamian.
Ale nie jest to najgorsze w tym wszystkim. Bo to, że ktoś ulega swoim nadmiernym fascynacjom nie jest jakimś wielkim „przestępstwem”. Dużo większym jest właśnie ta tendencja do bycia kimś innym, niż się jest faktycznie. Ten brak szczerości w procesie tworzenia oraz pozbawianie siebie bezkompromisowości, kosztem niepojętej konieczności schlebiania masowych gustów.
Sam piszesz o swoich subiektywnych odczuciach, i w dodatku nieco Cię ponosi, bo żeby pisać, że Bowie jest nieszczery, i nie jest sobą, to chyba musiałbyś go znać, a zdaje się, że tak nie jest. Bowie schlebiał masowym gustom? Może w latach osiemdziesiątych nieco, może na Young Americans chciał się przypodobać Amerykanom, ale poza tym? Heros/Low/Lodger? Station To Station? Scary Monsters? Outside? Earthling? Ty to nazywasz schlebianiem masowym gustom? Zakładnik powszechnie obowiązujących mód? Konkretnie poproszę. Pod dyktando jakich trendów Bowie nagrywał np. w latach siedemdziesiątych?
@Krzyżowiec Absurdu
Szkoda tylko, że w serwisach internetowych wszystkiego nie da się znaleźć. Co ma począć młody/stary człowiek, który przypadkowo odkrył (na youtubie) Music To Play In The Dark Vol. 1 grupy Coil?
Płyt nie kupi (chyba, że to majętny człek). Nie przypominam sobie serwisu streamingowego, który zawierałby choć jedną płytę tego zespołu, a przynajmniej kilka jest wartych odnotowania w historii muzyki.
Poza tym moim zdaniem internet spotęgował kwestię „wypełniaczy” w muzyce. Teraz całe płyty są wypełniaczami i żyjemy w takim szumie, że trudno odfiltrować coś wartościowego od zwykłego wtórnego chłamu.
Ja nie potrafię zrezygnować z posiadania fizycznych kopii, choć i tak kopiuję wszystko na komputer (ale to z innych powodów). Kupowanie albumów/utworów drogą elektroniczną zupełnie do mnie nie przemawia. Nie czuję też potrzeby, żeby muzykę mieć cały czas przy sobie. Większość muzyki, którą lubię nie nadaje się ani do autobusu, ani do biegania ani do czekania na cokolwiek.
Właśnie takie muzakowanie muzyki powoduje, że przez wszystko przelatujemy powierzchownie, o co w natłoku wydawnictw jest niezwykle łatwo. Lepiej przesłuchać porządnie jedną dobrą płytę niż po łebkach 10 średnich. Czy tak naprawdę wielkie znaczenie ma czy na daną płytę trafimy tuż po jej premierze, czy rok lub kilka lat później? Music To Play In The Dark jest przykładem, że nie. Jeśli płyta jest dobra, ktoś interesuje się muzyką, prędzej czy później na nią wpadnie, bez konieczności brodzenie przez oceany przeciętności w trybie flow.
@Jan.
Oczywiście. że piszę o swoich odczuciach. Pisałem gdzieś, że przywłaszczam sobie prawo do vox populi? Kiedy piszę o nieszczerości Bowiego, robię to tylko na podstawie jego koniunkturalizmu w przemyśle muzycznym. Nie wiem, czy on zdradza swoja żonę, robi w bambuko swoich współpracowników i jaki jest jego system moralny w życiu codziennym.
Bowie schlebiał masowym gustom, nawet pod koniec lat 70. na płytach, które wspomniałeś. Zwróć uwagę, że pod koniec lat 70., gdy panowała moda muzyki punkrockowej oraz istniał najlepszy czas dla gatunków awangardowych neoawangardowych w muzyce rockowej, dokonania Bowiego wpisywały się w ducha tamtych czasów. I nie był to przypadek lub logiczna ewolucja artystyczna tego wykonawcy, tylko zwyczajny koniunkturalizm. Bowie zaczynał karierę w drugiej połowie lat 60. od softu psychodelicznego, czyli gatunku, który wtedy był najbardziej popularny. Póżniej zajął się glam rockiem – czyli stylem, który wówczas, na początku lat 70. był najbardziej popularny. Jego wtórność z tego okresu ukazuje, że żadne płyty z tamtych okresów nie są klasykami w poszczególnych gatunkach muzycznych i rzadko wymieniane sa za istotne zjawiska muzyczne. Nawet „The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars”, płyta na swój sposób głośna w tamtym czasie, jednak czas z nią srogo się obszedł. To samo dotyczy jego płyt z drugiej połowy lat 70., w których Bowie był pod wpływem punk rockowej rewolty oraz awangardy rocka. Żadna z jego płyt, nawet „Low”, nie są szczególnie szanowane przez ludzi siedzących w awangardzie rocka. Są one traktowane na zasadzie fanaberii rozkapryszonej gwiazdy muzyki pop, która chciała się dowartościować i cos sobie udowodnić, że stać ją na tworzenie ambitniejszej muzyki. Lata 80. definitywnie potwierdziły te przypuszczenia, gdy Bowie całkowicie oddał się żenującemu synth-popowi.
Trochę naciągasz fakty, żeby pasowały Ci do teorii. David Bowie nie zajął się glam rockiem dlatego, że był popularny, on wraz z Bolanem sprawił, że takim się stał. Wcale nie był epigonem, a pionierem, a przejście od rocka psychodelicznego do glamu było naturalną progresją nie tylko dla niego. Rozumiem, gdybyś zarzucił Bowiemu koniunkturalizm przy okazji Let’s Dance, ale pisanie w ten sposób o trylogii berlińskiej zakrawa na żart, może najpierw poczytaj o genezie tych nagrań, dowiedz się w jakim stanie był wówczas Bowie i co wpłynęło na takie a nie inne brzmienie i charakter tych płyt, a potem spróbuj sensownie obronić zarzut o koniunkturalizmie. Niepotrzebnie brniesz, bo nie trzeba się przecież znać na wszystkim, jeśli twierdzisz, że Ziggy Stardust nie jest klasykiem glamu, to ewidentnie nie wiesz o czym piszesz.
@Jan. Pionierem glam rock nie był Bowie, tylko Marc Bolan oraz jego T.REX. Wystaczy poczytać istniejące na necie artykuły na ten temat.
Poza tym, glam rock pochodzi z typowej psychodelii rockowej, a nie softu psychodelicznego o folkowym rodowodzie, z którego wypłynął Bowie.
Nie podoba sie mi twoja retoryka rozmowy ze mną. Albo rozmawiamy na poziomie, albo odwołujemy sie nawzajem do czytania tego, co jest gdzieś napisane.
Jeśli uważasz, że piszę coś niesensownego, to potwierdź to konkretnymi argumentami, a nie zaczynasz bredzić coś, abym poczytał i jakiejś genezie i o „stanie w jakim był wówczas Bowie i co wpłynęło na takie a nie inne brzmienie i charakter tych płyt”.
Trudno się dyskutuje z kimś tak mocno przekonanym o swojej wszechwiedzy, możesz sobie nie lubić, nie doceniać i nie szanować Bowiego do woli, ale nie naginaj rzeczywistości. https://rateyourmusic.com/genre/Glam+Rock/ popatrz na chronologię nagrań glam rocka, może będziesz w stanie pogodzić się z myślą, że wcale nie podpiął się pod styl muzyczny, a go współtworzył, Bolan był pierwszy, ale Bowie wcale go nie kopiował, a z nim rywalizował, a potem kliknij „see all” i sprawdź czy faktycznie Twoje twierdzenie „że żadne płyty z tamtych okresów nie są klasykami w poszczególnych gatunkach muzycznych”.
A co do drugiego akapitu, to cóż, albo mnie nie zrozumiałeś, albo udajesz. Stwierdziłeś, że Bowie nagrywając m.in. trylogię berlińską zachował się koniunkturalnie, no więc poprosiłem Cię grzecznie, żebyś się dokształcił w tym temacie, bo ewidentnie brakuje Ci wiedzy, nie ma powodu do obrazy, tak jak pisałem wcześniej, nie trzeba się znać na wszystkim. Być może jeśli poznasz kontekst tych nagrań, to przestaniesz uważać, że Bowie zachowywał się wtedy koniunkturalnie, swoją drogą trzeba naprawdę dużej wyobraźni, żeby Low czy Lodger uznać za przejaw takiego zachowania.
Końcówka pierwszego akapitu tym razem w całości, przydałaby się możliwość edytowania postów:-)
a potem kliknij “see all” i sprawdź czy faktycznie Twoje twierdzenie “że żadne płyty z tamtych okresów nie są klasykami w poszczególnych gatunkach muzycznych” ma sens.
@Jan
Nie jestem przekonany do swojej wszechwiedzy. Czy gdzieś o tym napisałem? Jeśli nie, wyhamuj nieco, ok?
W odpowiedzi na twój nick podam coś, co jest bardziej wiarygodnym źródłem.
„Glam rock emerged from the English psychedelic and art rock scenes of the late 1960s and can be seen as both an extension of, and reaction against, those trends. Its origins are associated with Marc Bolan, who had renamed his folk duo T. Rex and taken up electric instruments by the end of the 1960s. Often cited as the moment of inception is his appearance on the UK TV programme Top of the Pops in March 1971 wearing glitter and satins, to perform what would be his second UK Top 10 hit (and first UK Number 1 hit), „Hot Love”.
Pochodzi to z WIKIPIEDII i taki też powszechnie funkcjonuje obraz glam rocka.
Bowie dopiero płytą z 1972 roku “The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars” zaznaczył swoj zwiazek z tym gatunkiem, a wiec kilka lat po powstaniu T.REX, a przynajmniej rok po spektakularnym wystepie tej grupy w TotPops.
Nawet, jeśli wspomnianą płytę Bowiego należy uznać za klasykę glam rocka, w czym być może przesadziłem, odmawiajac jej tego prawa, to i tak uważam, że czas obnażył jej kiczowatość. Stad też uznałem, ze nie może być klasyczna. skoro nie wytrzymała próby czasu.
Co do twoich próśb o dokształcenie się. Zamiast odwoływać mnie do dokształcenia się, proszę, oświeć mnie i podaj kontekst tych nagrań. Jestem bardzo ciekaw, o jakim ty kontekście wiesz, o którym ja nie wiem. Czyżby narkotyki?
Skoro chcesz się bawic w zarzucanie komuś brak dokształcenia lub nadmiar wyobraźni, odbiję ci piłeczkę i stwierdzę w ten sposób tak: poznaj w szerszym kontekście muzykę, a nie tylko twórczość Bowiego oraz pare innych zespołów z czołówek gazet. Wiedza ta pozwoli ci na poprawne zlokalizowanie dorobku Bowiego i jego miejsce w szeregu. Pozwoli ci ta wiedza równiez na właściwe wyciąganie wniosków, co do możliwości artystycznych i efektów tych mozlwiości poszczególnych ulubieńców.
Innymi słowy, jeśli dyskusja ma skłaniać do weryfikacji swoich poglądów, to twoja czołobitna arogancja zwiazana z czczeniem swego idola wyraźnie przeszkadza merytorycznej rozmowie.
Panowie, mam wrażenie trudno będzie się pewnie jednoznacznie przekonać o tym, kto był pierwszy. Choć jeśli się uda – będzie to z pożytkiem dla wszystkich. Ale proponuję, żebyście postulaty dokształcenia się obaj zostawili na marginesie dla dobra dyskusji. 🙂
A co do opcji edytowania postów – to prawda, że przydałaby się bardzo, zagadnę o nią moich kolegów, którzy zawiadują systemem blogowym.
Może przesadziłem z tym dokształcaniem, sorry, nie mam zamiaru wprowadzać standardów onetowych, ale jeśli apelujesz o kulturę i poziom dyskusji, a sam coś piszesz o „bredzeniu”, to chyba nie do końca jest to ok. Poza tym zarzucasz mi arogancję, a również nie zachowujesz powściągliwości, szczególnie w ostatnim poście. Trudno mi było zakładać, że masz wiedzę na temat tamtego okresu, skoro piszesz, że te nagrania były koniunkturalne, prosiłem Cię o podanie konkretów, wyjaśnienia swoich tez, nie doczekałem się. W moim odczuciu nie obroniłes swoich tez o koniunkturalizmie, schlebianiu masom czy byciu nieszczerym, nawet nie próbowałeś. Dla mnie Bowie, mimo zmian, które przechodził, zawsze pozostał sobą, a to że poszukiwał ciągle czegoś nowego zapisuję mu in plus, bo chociaż czerpał z doświaczeń innych, to jednak nie kopiował, a tworzył coś swojego. Ale to tylko moje odczucia, Ty oczywiście możesz mieć swoje.
W kwestii genezy glam rocka pewnie jednak pozostaniemy przy swoich zdaniach, to nie jest wyłącznie moja opinia, że Bowie był jednym z dwóch najistotniejszych wykonawców tego gatunku, w dużej mierze dzięki niemu w ogóle on zaistniał, stał się popularny. Polska wikipedia pisze, że jego romans z glamem zaczyna się w 71, RYM podaje rok 70. Czy to istotne, nie wiem, moim zdaniem nie, bo uważam, że Bowie wcale się pod nurt nie podczepił, a go tworzył, wydawało mi się to oczywiste, a tymczasem piszesz o nim jak by był bezczelnym oportunistą, który wyczuł kasę. Nawet mniejsza już o ten glam, Twoja opinia przekłada się na całą jego twórczość. David Bowie jest w dużej mierze artystą popowym, nigdy tego nie ukrywał, że chce być popularny, ale w moim odczuciu zawsze miał do popu nowatorskie podejście, nawet jeśli jego inspiracje były nad wyraz oczywiste, jak fascynacja drum’n’bass na Earthling, to jednak nie przekraczał granicy między inspiracją a kopiowaniem.
A i jeśli chodzi o czołobitność wobec idola, to wyciągasz zbyt daleko idące wnioski, Bowie pewnie nie znalazłby się pośród 5 moich ulubionych wykonawców, po prostu czasem gdy widzę tego typu krzywdzące dla artysty opinie, to mnie nieco ponosi. Oczywiście w internecie każdy może być mędrcem, więc chyba nie ma sensu silić się na wykład na temat drugiej połowy lat siedemdziesiątych w twórczości Bowiego. Moja wiedza jest mocno ułomna, więc z takich rozumów chętnie wyciągam nową wiedzę, ale potrzebuję konkretów, a nie arbitralnych stwierdzeń. Więc jeśli masz ochotę mnie nieco dokształcić ;-), to proszę bardzo, z chęcią poczytam i ewentualnie się odniosę.
@jan. Zauważ, że „bredzeniem” i „arogancja” posłużyłem się dopiero w odpowiedzi na twoje niepotrzebne ataki ad personam. Nie jestem uosobieniem chrześcijańskiej pokory wyrażanej w nadstawianie drugiego policzka, gdy ktoś stara się mnie w jakiś sposób uderzyć, stąd taka a nie inna moja reakcja.
O jakie ci konkrety chodzi? Mam ci przedstawić umowy z wytwórniami płytowymi, strony jego pamiętników czy inne pisemne deklaracje, w których byłoby czarno na białym zapisane, w jaki sposób Bowie traktował tworzoną muzykę? Przedstawiłem ci, na jakiej podstawie uważam, że Bowie nie był i chyba nie jest wiarygodnym artystą. Odniosłem sie do własnych obserwacji i analizie tego, co w poszczególnych okresach rozwoju muzyki rockowej było istotne, jakie były jej wiodące trendy i jak w tym wszystkim była umiejscowiona twórczość Bowiego.
Jeśli dla ciebie tzw. okres berliński w twórczości Bowiego jest czymś naturalnym i oczywistym, to po prostu mamy rozbieżne oczekiwania od muzyki i jej twórcy. Jeśli dany artysta nigdy wcześniej ani nigdy później nie miał żadnego związku z awangardą w muzyce rockowej, a mimo to sili się na wykorzystanie kilka jej elementów formalnych w ukutych na popową modłę aranżacjach; jeśli zmienia gatunki muzyczne, jak skarpetki, operując ewidentnie stylistyką kiczui; jeśli bazuje na obecnie popularnych gatunkach muzycznych, to jak można postrzegać inaczej takiego wykonawcę, jak typowy produkt kultury masowej?
Zostańmy jednak przy tym, że tobie taka postawa nie przeszkadza, a ja mam do niej zastrzeżenia. I nie ma w tym nic nienormalnego, że się tutaj różnimy, bo jest to typowa bariera w postrzeganiu współczesnej muzyki czy sztuki w ogóle, która istnieje wśród ludzi, ich oczekiwań i nadziei związanych ze statusem artysty, funkcji dzieła artystycznego w społeczeństwie oraz całej tej machiny napędzającej taki a nie inny rynek muzyczny.
@Bartek Chaciński – co do tezy, że nośnik fizyczny lepiej nadaje się na prezent niż cyfrowy – zgoda, po prostu wygląda estetyczniej i nosi znamiona większej konkretności, ma opakowanie i bywa, że intrygującą okładkę. Niektóre digipacki (wśród cd wolę takie formy wydania niż te okropne plastiki) są naprawdę ciekawie wydane i spójne z zawartością muzyczną. Ale to na prezent. Skoro i tak mamy wydać te 30 czy 50zł. To pewnie, lepsza płyta cd czy winyl niż link do ściągnięcia albumu w mp3.
Ale jeśli chodzi o poznawanie muzyki w ogóle, o rozwój muzyczny szarych, niebogatych jednostek (jak ja) – internet dał możliwość poznania znacznie szerszego spektrum ciekawej muzyki. Jak pomyślę, gdzie byłbym, gdyby w międzyczasie mojej muzycznej drogi nie wydarzył się internet, gdybym tylko bazował na nośnikach fizycznych, ilu arcyciekawych kapeli i płyt nie miałbym nawet szansy poznać…
W formie fizycznej mam ok 400-500 płyt, w formacie cyfrowym kilkanaście tysięcy.
Jasne, że niektóre są warte co najwyżej jednorazowego przesłuchania. Ale właśnie dlatego mogę pozwolić sobie na odsiew z większej ilości tej muzyki naprawdę dla mnie wartościowej – wolę szukać, sprawdzać i odrzucać, niż wydawać niemałą kasę na fizyczne płyty i liczyć, że nie będę żałował. Oo, teraz np. słucham nowego AC/DC – czułbym się niekoniecznie komfortowo, gdybym zapłacił za nią 50zł.
Poza tym z mojego punktu widzenia ważna jest jeszcze jedna rzecz – gdyby centrum wydawniczego biznesu jak kiedyś były nośniki fizyczne, a więc tak naprawdę wydawnictwa/firmy muzyczne, wiele młodych zespołów grających ciekawą muzykę odrzucenie przez wydawnictwa (które zawsze ma swoją politykę wydawniczą, niekoniecznie stawiającą na pierwszym miejscu wartość muzyczną danej płyty) zamykałoby im możliwość zaprezentowania swojej muzyki taki ludziom jak ja, a mnie – znalezienia takiej muzyki.
p. R. Kochan
„Jeśli Bowie przez całe życie szuka, to nie najlepiej o nim świadczy”. Zatem hasło „Szukaj, burz, buduj” również nie najlepiej świadczy o Franciszku Walickim (wiadomo kto). I ogólnie nie najlepiej świadczy o jakimkolwiek twórcy.