A Nirvana była tak blisko…
Czasem najważniejsza jest nie muzyka, nawet nie nazwiska wykonawców, tylko tekst we wkładce. Zdarza się to w wypadku premier wytwórni Soul Jazz Records, która przypomina mniej lub bardziej fantastyczną (i mnie lub bardziej zapomnianą) muzykę z przeszłości. Tym razem kluczowe jest to, co znalazłem w opisie albumu „No Seattle. Forgotten Sounds of the North-West Grunge Era 1986-97”:
17 zespołów pokazanych na „No Seattle” występowało u boku Nirvany w latach 1987-1993.
Wszystkie 23 zespoły pojawiające się na „No Seattle” miały w składzie muzyków, którzy w jakimś momencie dzielili scenę z Nirvaną.
O tym, że dużo się w tych czasach w Seattle działo – wiemy. Grunge został, jak się wydaje, wyprzedany, ba, wyssany do kości, jeśli chodzi o wszystko to, co najwartościowsze. Przy okazji zresztą sprzedano też mnóstwo rzeczy mniej wartościowych. Nazw większości spośród zgromadzonych na składance 23 zespołów nikt już nie pamięta, nierzadko nawet sami ich członkowie, należy się więc – słusznie poniekąd – spodziewać najgorszego. Choć dużo lepsi technicznie niż np. nasza fala jarocińska (z której też próbowano nam ostatnio przypominać różne mniej znane zespoły), są ci wykonawcy w większości bladymi kopiami innych formacji ze Seattle, albo marnymi wprawkami do tego, czym grunge miał być. Hasło „No Seattle” – odnoszące się do No Wave, a dokładniej do składanki „No New York” – trochę jednak w tym kontekście boli.
Zebrany przez Nicka Soulsby’ego zestaw może być pouczający dla zaczynających karierę zespołów rockowych. Powinny zacząć pracować nad komentarzami, które kiedyś będą mogły wysłać do twórcy (bardzo porządnie skompilowanej i opisanej – tu jak zwykle miłe słowo pod adresem SJR) takiego zestawu. Zaczynają butnie epigońscy Starfish: „Kilka dużych wytwórni wykazywało zainteresowanie, ale nie chcieliśmy podpisać kontraktu” (dobre, bo nikt z dużej wytwórni nie przypomni sobie nigdy, że firma przed laty wykazywała zainteresowanie). Później całkiem ciekawy w sumie, bo brzmiący trochę w stylu Sonic Youth zespół Saucer: „Kto chciał zagrać koncert poza Bellingham, musiał się naprawdę starać, my tego nie robiliśmy” (czyli: byliśmy wielcy, ale nie chciało nam się wyjechać z naszej mieściny). Potem jest garażowy Machine, którego liderowi „Kurt Cobain osobiście wręczył w 1988 roku demo swojej grupy” (bo przecież mogło być teraz odwrotnie – to Cobain mógł opowiadać itd.). Dalej Medelicious, grupa, która najwyraźniej wsłuchiwała się w Nirvanę pilniej, a których „Beverly” ma komercyjny potencjał: „Działaliśmy w małych klubach, warunki były trudne…” (ci też byli z Bellingham, coś musiało być na rzeczy). Psychodeliczno-grunge’owy Pod poza ośmiominutowym nagraniem przedstawia hstorię o tym, jak to naruszyła się konstrukcja domu, gdzie grali (czyli byli ciężsi niż… tu wstawcie nazwę znanej ciężkiej grupy ze Seattle).
Basista demonicznego Bundle of Hiss na drugiej płycie zestawu przypomina, że „słuchali ich głównie muzycy” (czyli koledzy pewnie ukradli pomysły). Dalej brzmiący bardziej jak R.E.M. członkowie Chemistry Set w moim ulubionym wyznaniu trzecioligowców: „Nakręcili nas do filmu ‚Hype!’, ale wycięli przy montażu” (dodatkowo twierdzą, że ze względu na zachowanie lidera, więc powody osobiste). Wokalista grupy My Name: „Kiedy byłem młody, trzeba było gonić pięć kilometrów przez śnieg, żeby zobaczyć jakąś gównianą punkową kapelę” (ciekawe, czy publiczność My Name wspominała tak samo ich koncerty po latach).
Oprócz tego warto jeszcze zawiesić wzrok na zdjęciu Soylent Green i przeczytać ich opowieść o próbach w rzeźni należącej do ojca perkusisty – to zrobiłoby wrażenie nawet na Scotcie Walkerze, biorąc pod uwagę fakt, że w ich nagraniu naprawdę SŁYCHAĆ akustykę pomieszczenia, którego ściany wypełniają wiszące półtusze. Można zatrzymać się też i westchnąć przy beznadziejnie brzmiącej (tu bardziej pudełka niż półtusze) formacji Kill Sybil, która nagrywała w roku 1991, gdzieś w cieniu rodzących się potęg: „Czuliśmy więź wspólnotową na całej scenie” (cóż, dobrze przypomnieć, że chociaż kumplowali się z większymi od siebie). No i koniecznie posłuchać trzeba dla odmiany dobrze brzmiącego nagrania The Ones, pierwszej grupy Jacka Endino. Bo ten sam Endino, grający i działający jako inżynier dźwięku i producent do dziś, nagrał przecież rekordowe 37 piosenek Nirvany. Tutaj wprawiał się na czterościeżkowym Tascamie.
Czyli może jednak jest po co sięgać do kompilacji „No Seattle”? Puentę znajdziemy w końcowym – bardzo pokaźnym – wykazie muzyków z tej płyty, którzy ciągle tworzą zespoły, w większości o równie mało mówiących nazwach. Ta historia – mimo że wychodząca od Nirvany – układa się w doskonałą opowieść o niespełnieniu.
RÓŻNI WYKONAWCY „No Seattle. Forgotten Sounds of the North-West Grunge Era 1986-97”
Soul Jazz 2014
Trzeba posłuchać: Saucer, The Ones, Medelicious…
Komentarze
Wpis pewnie dużo zabawniejszy od płyty (ja przynajmniej się uśmiałem) a sam tytuł płyty rzeczywiście przewrotny, choć pewnie nie po myśli „kompilatorów”.
I mam wrażenie, że od zawsze wiele zespołów i wytwórni przykłada większą wagę do tekstów promocyjnych niż do muzyki którą gra i wydaje 😉
Nie chcieli kontaktu z dużą wytwórnią? Nie starali się o koncerty poza swoim miastem? Czyli prawdziwe true kapele 😉
Ale niektóre teksty naprawdę pasują mi do wspomnień wykonawców, którzy odnieśli sukces, zwłaszcza „Kiedy byłem młody, trzeba było gonić pięć kilometrów przez śnieg, żeby zobaczyć jakąś gównianą punkową kapelę”.