Wstyd kibicować

Oglądam czasem mundial, nawet dość ładny i emocjonujący tym razem, ale z samym faktem kibicowania nie czuję się najlepiej. No bo jeśli komuś mało beznadziejnych telewizyjnych studiów piłkarskich z celebrytami i kiczowatą scenografią w przerwach, jeśli komuś mało stadionów, które za gigantyczne pieniądze zbudowano dla piłki, a nie dla muzyki, i jeśli komuś mało rządu, który jeśli należy do świata kultury, to raczej futbolowej – dostał teraz dodatkowy argument. Prezydent Poznania przedstawił ten argument u zarania afery z „Golgota Picnic”. Miał w mieście duży festiwal kulturalny i duży zlot kibiców piłkarskich. Ponieważ biskup był skłonny błogosławić raczej kibicom, a jak wiadomo do podobnych starć w naszym kraju nawołuje biskup, szykowała się mała wojna w mieście. Prezydent – poinformowany przez policję o zagrożeniu – chciał więc zapobiec rozlewowi krwi (a dodajmy, że zjazd kibiców miał miejsce w rocznicę Poznańskiego Czerwca). I w tej kryzysowej sytuacji pokazał, raz jeszcze, co jest w kraju priorytetem: list wzywający do podjęcia „wszelkich możliwych działań” (sugestia odwołania spektaklu) wysłał więc do festiwalu Malta. Uderzając w kibiców i kościół, zmniejszyłby swoje szanse w wyborach, obstawiał zatem racjonalnie i pragmatycznie. A to przecież wartości – by złośliwie odwrócić cytat skierowany przeciwko spektaklowi Rodrigo Garcii – typowo poznańskie. Kultura z kibicowaniem nie ma szans w tym kraju, choć znam – nawet wśród kolegów pisujących i sporcie – piękne przypadki łączenia jednego z drugim.

Niepokojącej muzyki poświęconej atmosferze wojny było ostatnio pod dostatkiem. Za ścieżkę dźwiękową zajść wokół „Golgota Picnic” mogłaby robić nowa płyta Szwedów z ROLL THE DICE – Pedera Mannerfelta i Malcolma Pardona – zatytułowana „Until Silence”. Co więcej, sami autorzy dopisują do niej filozofię opisywania elementów wojny w codziennym życiu, jesteśmy więc pod właściwym adresem. Pisałem poprzednio o tym duecie jako o kolejnym ogniwie tradycji minimalizmu. Bardzo intrygującym, nawet jeśli dość odtwórczym. I na nowej płycie wyraźnie próbują się uwolnić od najprostszych skojarzeń z muzyką Reicha. Owszem, są dość oszczędni w sposobie budowania kompozycji na kilku fortepianowych akordach, czasem wzmocnionych syntezatorowym basem i skrajnie uproszczoną, mocną partią perkusji. Na to nabudowywane są stopniowo kolejne partie. Zabieg znany od dawna. Kojarzy się raczej z wagnerowskim popem typu „Pimpf” Depeche Mode niż z muzyką współczesną, ale w tej wersji nadbudowa – w postaci melodycznie prostych, ale artykulacyjnie bardzo zróżnicowanych – partii smyczkowych (rozpisał je dla Roll The Dice skrzypek i aranżer z imponującym portfolio Erik Arvinder) robi znakomite wrażenie. Szczególnie w najbardziej szorstkich i nerwowych fragmentach w rodzaju „Coup de grace”. Poza tym te wprowadzające napięcie niskie częstotliwości i nerwowa pulsacja rytmiczna to ciekawa oprawa dla orkiestry, która tu w pewnym sensie znika – Roll The Dice nie dają się zdominować przez 26-osobowy zespół, co pewnie też warto dopisać po stronie zalet. Po stronie wad wpiszmy zjawisko w tej konwencji naturalne: nie da się utrzymać tego samego poziomu niepokoju cały czas, a gdy opada, próżnię wypełnia znużenie, okazuje się szybko, że całość zbudowana była na klimacie i brzmieniu, same utwory mogą się okazać zawodem.

ROLL THE DICE „Until Silence”
The Leaf Label 2014
Trzeba posłuchać: „Coup de grace”, „Wherever I Go, Darkness Follows”.

Różne rzeczy robią zagraniczni muzycy, żeby szukać ryzyka i napięcia (choć w czerwcu znaleźliby je z łatwością pod polskimi teatrami). BEN FROST, który zresztą po paru wizytach w Polsce powinien nieźle znać tutejsze realia, po mocne wrażenia mogące zainspirować jego muzykę gdzieś z pogranicza dark ambientu i rave’u leciał aż do Konga. Trochę niczym Joseph Conrad po inspirację dla „Jądra ciemności”. W Demokratycznej Republice Konga autor płyty pracował nad płytą swoim laptopie. Koniec końców mocną warstwę rytmiczną średnio kojarzącą się z Afryką, ale z wojną już bardziej, pomogli mu nagrać Thor Harris (Swans) i Greg Fox (Liturgy). A jeśli potrzebne były inne instrumenty, był jeszcze pod ręką Shahzad Ismaily. Są więc i tu elementy przywołujące nastrój nieustającego konfliktu, przygnębiające i puste pejzaże dźwiękowe, ale też zagęszczone rytmicznie pasaże wsparte filtrowanymi brzmieniami syntezatorów, które nie tylko mnie kojarzą się z Fuck Buttons. Tam gdzie Rolll The Dice idą w sub-basy, Frost idzie w przestery. Jest to wizja niezwykle mocna, charakterna i kojarząca się z poprzednimi płytami Australijczyka, ale jednak i tu chwilami, gdy kończy się paliwo zagęszczeń, przesterów i spiętrzeń rytmicznych, robi się pustawo. Ta wizja muzyczna wydaje mi się niebezpiecznie wyżyłowana, do granic możliwości, co słychać w finale – gdy trudno już zagrać czymkolwiek: dynamiką, nastrojem, czy wprowadzić jakiś dodatkowy element, barwę, niemożliwe staje się, by tak mocno nakreślony obraz destrukcji wykończyć, a historię spuentować. I tak jest to jednak płyta, którą – obok „Theory of Machines” – polecałbym w dorobku tego kompozytora w pierwszej kolejności.

BEN FROST „A U R O R A”
Bedroom Community 2014
Trzeba posłuchać: „Nolan”, „Secant”.

Oryginalnie na tym tle prezentuje się płyta „Krwy” lubelskiej formacji RONGWRONG, legendarnej i pionierskiej w dziedzinie dark ambientu, a potem także nagrań terenowych. Dla mnie kaseta „Epiphany” wydana 21 lat temu była prostszym wejściem w świat brzmień industrialnych czy po prostu awangardowych niż śledzenie zagranicznych wydawnictw. Mam więc niezwykły sentyment zarówno do tego albumu, jak i do późniejszej – bardziej znanej i zupełnie odmiennej – „Historii Alfonsa Czahora”. Konstrukcja wydanej po latach kolejnej opowieści dźwiękowej nawiązuje bardziej właśnie do tej drugiej płyty, są elementy ambientu, głosy, field recording, jest przestrzeń rodem ze studiów eksperymentalnych, którymi interesowali się w latach 90. muzycy Rongwronga. Teraz z oryginalnego składu pozostał właściwie tylko Marcin Piaseczyński, ale coś z tradycji RW mimo upływu lat jest w tej muzyce obecne. Pozostaje zanurzona w lokalności, a jednocześnie czerpie z bardzo uniwersalnych nurtów. Co istotne – historia też poświęcona jest wydarzeniom wojennym, ale bardzo konkretnym i historycznym: Bitwie pod Osuchami, wielkiemu starciu partyzanckiemu, do którego doszło w Puszczy Solskiej podczas II wojny światowej. Tytuł odnosi się do krwistej barwy wody w miejscowych bagnach, ale muzyczna opowieść niesie wyczuwalny dystans do wydarzeń, przynosi oddalenie czasowe, nie koncentruje się na makabrze i rzezi. Głębokie drony wrzynają się tu w odgłosy natury, a opowieść budują fragmenty rozmów z byłymi partyzantami. Całość nie jest ani tak wstrząsająca jak Frost, ani tak hipnotyzująca jak Roll The Dice, ale głęboka, różnorodna i wielowymiarowa – no i prawdziwa, nawet w tym pomieszaniu prawdy historycznej z jakąś subtelną magią i baśniowością, które materializują się już w pierwszym, znakomitym skądinąd utworze „Osuchy”. Rongwrong w tym wydaniu wymaga wyciszenia, koncentracji właściwej raczej odbiorowi słuchowisk niż płyt z muzyką, ale plastyczność tego muzycznego opisu odwdzięcza się wrażeniami naprawdę rzadkimi.

RONGWRONG „Krwy”
Requiem 2014
Trzeba posłuchać: „Osuchy”, „Wiatrakowo”, „Lupa”.