10 płyt z października 2012

Informuję, że żyję. Ale kilka niepokojących myśli na temat przemijania skłoniło mnie do porannej wizyty na placu Konstytucji, który ma pewnie mniejsze szanse na przeżycie najbliższego weekendu niż ja. Przy okazji wizyty skończyłem wreszcie kolejny odcinek cyklu, którym usiłuję uporządkować zaległości z zeszłego miesiąca. Poza serią wyjątkowych, dziewiątkowych wydawnictw przyniósł trochę płyt bliżej średniej – zagranicznej lub krajowej. Tym razem dziesiątka z bonusem. I jak zwykle przypominam: to nie jest zestawienie płyt miesiąca, tylko płyt z miesiąca.

BAT FOR LASHES „The Haunted Man”
The Echo Label 2012
6/10
Po pierwszym kontakcie został mi w głowie tylko projekt letniego stroju z okładki. Przy drugim było już lepiej. Przy trzecim wczytywałem się w dyskusje na temat tego, czy Natasha Khan jest nową Kate Bush czy nie. Owszem, wokalnie kojarzyć się mogą, stylistycznie już mniej. Tu bardziej by już pasowała starsza Bjork. Są na „The Haunted Man” 3-4 świetne, wyrafinowane kawałki popowe, według których można definiować, czym jest nowocześnie wyprodukowana współczesna piosenka, albo raczej czym powinna być, by przeżyć dłużej niż kilka dni. Ale jednocześnie ta pogoń za szczegółem wyprowadza czasem Bat For Lashes na manowce, co – przynajmniej dla mnie – czyni z albumu raczej przerośnięty nośnik tych kilku piosenek.

INNERCITY ENSEMBLE „Katahdin”
Wet Music 2012
7/10
Supergrupa zbierająca różnych muzyków, przede wszystkim z bogatego środowiska woj. kujawsko-pomorskiego, związanych m.in. z Sing Sing Penelope, Something Like Elvis, Hati czy Blimp. A przy okazji przypominająca, że Mózg ciągle pracuje, czyli czołowy klub sceny yassowej ma jeszcze wiele do powiedzenia w dzisiejszej polskiej muzyce alternatywnej – o czym można się zresztą przekonać także na zbliżającym się festiwalu. Innercity w klubie Mózg nagrali ten elektroakustyczny, improwizacyjny materiał, a grali od tamtej pory m.in. na krakowskim Unsoundzie. Im niżej, mroczniej, głębiej, bardziej dronowo, tym ciekawiej – jak choćby w nagraniu „Mecanique Celeste”.

LAO CHE „Soundtrack”
Mystic 2012
5/10
Parę trafień, na przykład „Zombi!”, które jest właściwie kolejną częścią „Inwazji śmierci z Plutona” Kombi. I dobre brzmienie, teoretycznie więc kompletnie rozbiegani stylistycznie Lao Che mają parę atutów w rękach. Ale w praktyce nie wiem, do czego miał to być soundtrack, bo kilka razy przysnąłem.

MESHELL NDEGEOCELLO „Pour une ame souveraine – A Dedication to Nina Simone”
Naive 2012
6/10
Zaśpiewać na nowo piosenki śpiewane już przez Ninę Simone? Ndegeocello, balansująca nieźle między gatunkami i obdarzona świetnym timingiem, wydaje się właściwą osobą do wykonania tego beznadziejnego zadania. I być może wykonuje je mniej beznadziejnie niż inni, ale mam nadzieję, że nie będziemy musieli tego sprawdzać, bo – mimo udziału bardzo ciekawych gości (Sinead O’Connor, Lizz Wright, Cody ChesnuTT) – ta płyta elektryzuje tylko momentami.

NEO RETROS „The Legend of Legends”
EMI 2012
6/10
Po niezłym debiucie Neo Retros ciągle do końca mnie nie przekonują – choć „The Legend…” to propozycja równa, dobrze napisana, melodyjna, z nawiązaniami do naiwnych zagrywek popu lat 60., surf rocka, psychodelii czy (momentami) nieodżałowanych The Beta Band. Może to fakt, że wokalista jest Anglikiem – a tutaj przyzwyczajeni jesteśmy do norweskiej wersji angielskiego w piosenkach – powoduje, że łatwiej mi cały czas słyszeć w Neo Retros drugoligowych Brytyjczyków niż pierwszoligowych Polaków. No i skoro już się czepiam (bo zakładam, że inni będą głównie chwalili) – brakuje mi pomysłu na studyjną produkcję, własnego brzmienia. To na nowej płycie jest bardzo neutralne, eksponuje rozstrzał pomysłów i inspiracji. Jest zbyt poprawne i bezpieczne: ani wystarczająco neo, ani retro.
A mogli się na przykład udać po pomoc do producentów tej płyty:

DEAD SNOW MONSTER „I Wanted to See a Monster” (Vintage Records 2012), czyli zestawu dwuminutowych rockowych utworów, ustawionych trochę za bardzo jednostajnie na pogoń za The White Stripes (choć są też wątki czysto hendriksowskie). Rzecz jest obiecująca i nużąca zarazem, ale nagrana bardzo dobrze, w stylu retro, w Vintage Records Studio. A zatem bonus w zestawieniu.

NEUROSIS „Honor Found in Decay”
Neurot 2012
6/10
Dziesiąty album amerykańskich postmetalowców wypada gorzej niż nowa płyta kanadyjskich postrockowców z GY!BE. Choć czas oczekiwania też był niemały. Utwory bywają dość banalne w wyciszeniach, wysilone w partiach najbardziej dramatycznych i najgłośniejszych. Neurosis wydają się trochę zmęczeni wybraną przez siebie konwencją – a brzmieniowo nie miażdżą tak jak inne zespoły dekonstruujące metal w ostatnich latach. Daleko mi od robienia za fachowca w branży, ale cała płyta właściwie lepiej ilustruje to, dlaczego przestałem słuchać metalu na początku lat 90., a nie to, dlaczego zainteresowałem się nim z powrotem ostatnio.

WALTER NORRIS & LESZEK MOŻDŻER „The Last Set. Live at the A-Trane”
Act 2012
5/10
Można szaleć i grać free, można pisać piękne tematy i czekać, aż publiczność pozna się na jednym albo drugim. Można też spróbować wymieszać jedno i drugie w dobrych proporcjach. Archiwalne nagrania Możdżera z 2008 roku zrealizowane ze zmarłym w ubiegłym roku pianistą Walterem Norrisem mają to do siebie, że raz przeszkadza mi brak szaleństwa, innym razem – brak tematów. Więc najlepiej jednak w całym zestawie wypadają dwie kompozycje Norrisa: „From Another Star” i „Spider Web”, ale ogólnie czegoś brak.

BETH ORTON „Sugaring Season”
Anti- 2012
8/10
Zawsze podobała mi się Beth Orton, najbardziej oczywiście wtedy, gdy w brytyjskiej wokalistyce robiła to, czego brakowało – czyli przywracała do łask folk, kiedy pod koniec lat 90. wydawał się czymś odległym, porzuconym i archaicznym. Podoba mi się również teraz, ale jej podoba się za to Sam Amidon, którego ustrzeliła kilka lat temu, najwyraźniej wraz z pokaźną grupą ciekawych amerykańskich muzyków. Na „Sugaring Season” nie dość, że wspomagają ją pianista Rob Burger, gitarzysta Marc Ribot i Laura Veirs w chórkach, to jeszcze sam Sam pojawia się jako gitarzysta i skrzypek, a kumpel Nico Muhly zaaranżował smyczki. To świetna płyta, mieszająca neofolkowe wątki z okolic Devendry Banharta, Espers czy Sama Amidona ze szlachetnym stylem Joni Mitchell, choć paradoksalnie trudniej to docenić teraz, gdy wokół tyle innych folkowych płyt.

AMJAD SABRI „Ecstasy of the Soul”
CM Records 2012
7/10
Nurt qawwali przypomina, że muzyka religijna idzie zwykle w kierunku psychodelii, a psychodelia – w stronę muzyki religijnej. Bo tak jest z uniesieniami, które funduje nam grupa Amjada Sabriego, śpiewaka qawwali z Pakistanu. Niby to romantyczne, pełne uczuć pieśni o egzotycznym zabarwieniu, a trans jak w psychodelii, albo przynajmniej inspirującym się kiedyś qawwali (Massive Attack) trip-hopem. Płytę „Ecstasy of the Soul” syn wielkiego mistrza gatunku Ghulama Sabriego nagrał na koncercie w Polsce i widać, że traktuje nas bardzo poważnie – jesteśmy w tym momencie dla niego poniekąd oknem na świat, jeśli chodzi o sprzedaż nagrań na Zachód. Bo na koncerty już tam jeździ, idąc śladami swojego ojca, opromienionego sławą występów w Carnegie Hall jeszcze w latach 70. W Europie rewolucji w odbiorze qawwali na miarę Nusrata Fateh Alego Khana raczej nie przeżyjemy, ale u Sabriego znajdziemy podobną rytmikę, a i wokal świetny.

TURNIP FARM „The Great Division”
Opensources/Antena Krzyku 2012
7/10
W cieniu dużych polskich premier, które wysypały się jesienią, mniejszego kalibru, ale bardzo przyjemna nowość z Wołowa, melodyjna gitarowa alternatywa na tropach Dinosaur Jr. (włącznie z rysunkową okładką). Muzyka bardziej dla serca niż dla głowy, której przyjemnie się słucha nawet w poprawnym wykonaniu i którą z pewnością jeszcze przyjemniej się gra. Sam bym pograł, gdybym grał – szczególnie w kończące album utwory numer 7 (bardziej swobodny „Fog”) i 8 (przebojowe „Division”) chciałoby się włączyć. Ale może wystarczy kupić, zalajkować, iść na koncert i czekać na dalszy rozwój.