Ukryta siła dynamiki, czyli nowe z Monotype
Grunge działa dalej na wyobraźnię, więc pociągnę króciutko temat (choć ogólnie krótko dziś nie będzie). Ukazuje się dziś pierwsze zremasterowane cyfrowo wydanie „Nevermind”, a jako że mam płytę od piątku, nie mogłem się powstrzymać od eksperymentu i porównania oryginału z 1991 z nowym masteringiem Boba Ludwiga. Porównanie graficzne plików „Smells Like Teen Spirit” powyżej (można powiększać). Robi wrażenie? Cóż, mnie się przypomniał w tym kontekście fantastyczny tekst o loudness war i zmniejszaniu dynamiki nagrań rockowych w magazynie Stylus. Nick Southall porównywał wtedy właśnie Nirvanę z 1991 z jakimś albumem Keane, zauważając, że ten drugi ma już poziom o 6-8 dB wyższy i spłaszczoną dynamikę.
Otóż spieszę donieść, że Nirvana po 20 latach nadrobiła te 6 dB, bo mniej więcej o tyle trzeba podkręcić starą wersję, żeby nie jeździć gałką we wzmacniaczu w trakcie porównywania jednej z drugą. Jeśli chodzi o dynamikę, konkluzje są dość dramatyczne, bo nowy poziom kompresji to dla starych nagrań z całą pewnością krok wstecz. Na szczęście, nie tak jak u red Hot Chili Peppers, całość wydaje się jeszcze w miarę przytomnie obrobiona. „Nowa” Nirvana ma więc cieplejszą, bardziej basową charakterystykę, za to „stara” ma wyraźnie lepsze, troszkę bardziej odstające od miksu, ale zarazem działające na system nerwowy partie gitary Cobaina. Wokale też wolę w starej wersji. Mam więc mieszane uczucia – z jednej strony ktoś w miarę przyzwoicie dostosował płytę Nirvany do bieżących standardów, ale z drugiej – zmienił charakterystyczne brzmienie czegoś, co 20 lat temu podbiło świat. Polecam własne eksperymenty – na szczęście „Nevermind” w nowej wersji można kupić już za trzydzieści kilka złotych (w jednopłytowym wydaniu, bo są jeszcze drogie boksy). (przypomnę tylko, że nieco szerzej o problemie pisałem choćby tutaj trzy i pół roku temu)
Pomyślałem o tej dynamice także z tego powodu, że nowa seria albumów Monotype jest kompletnie pozbawiona problemów na tej linii, ba, gospodaruje dynamiką wyjątkowo hojnie. No ale to trochę inne nagrania.
Zacznijmy od Alessandro Bosettiego, włoskiego kompozytora elektroakustycznego z Mediolanu, który dziś mieszka w Berlinie i pojawia się na aż dwóch nowych wydawnictwach Monotype. Jego metoda twórcza – równolegle prowadzony monolog wokalny i improwizacja (?) instrumentalna próbująca naśladować w pewien sposób melodię, akcenty ludzkiego języka – pozostaje w głowie po przesłuchaniu całego zestawu nowości. Na swojej solowej płycie „Royals” Bosetti gra na prawie wszystkich instrumentach, za to prawie wszystkie partie wokalne pozostawia gościom. A z opisywanego wyżej pomysłu potrafi wykrzesać bardzo dużo i – wbrew pozorom – jest to muzyka, która bardzo zyskuje z czasem. „Royals” operuje na kilku planach dźwiękowych zupełnie inaczej – ma w sobie atmosferę niezwykłej nerwowości, a zarazem – paradoksalnie – uspokajającą siłę. Pomyślcie o spotkaniu Laurie Anderson, Antona Weberna i zespołu freejazzowego. Charakterystyczna okładka to nie żaden klasyk, tylko nowy obraz niemieckiej malarki Kati Heck.
Te same motywy eksploatuje Bosetti w zespole Trophies. Tutaj paleta barw zostaje trochę ograniczona (głos, elektronika, bezprogowa gitara i perkusja), a utwory są krótsze, bardziej zwarte, przekaz muzyczny bardziej skoncentrowany, metoda jednak równie czytelna, a w roli narratora (bo teksty, autorstwa samego Bosettiego, pełnią tu rolę podobnych opowieści co na poprzedniej płycie). Autorowi towarzyszą Kenta Nagai i świetny Tony Buck. Wolę tę nieograniczoną wizję z „Royals”, chociaż i jedna, i druga płyta będą miały swoich zwolenników – oraz czołowe miejsce w dyskografii Monotype.
ALESSANDRO BOSETTI „Royals”
Monotype 2011
8/10
Trzeba posłuchać: „Gloriously Repeating”.
Alessandro Bosetti – Royals from MonotypeRec on Vimeo.
TROPHIES „Become Objects of Daily Use”
Monotype 2011
7/10
Trzeba posłuchać: „He Came Close To Simply Proceeding” z tekstem W.G. Sebalda.
Trophies – Become Objects of Daily Use from MonotypeRec on Vimeo.
Chciałem uspokoić zszargane (mimo wszystko) słuchaniem gęstej muzyki Bosettiego nerwy przy czymś delikatniejszym, ale wspólna płyta Scannera (laptop) i Davida Rothenberga (klarnety, laptop) okazała się aż zbyt lekka. To nieco (momentami) kiczowate solowe improwizacje klarnetowe plus elektronika, która robi z tego jakiś rodzaj chilloutu, choćby dla najbardziej wymagających. Może mnie coś ominęło, ale Scanner chyba przeszedł na rozrywkowe pozycje. Nawet najlepszy na płycie utwór „Fabian Fox” (kojarzący mi się z kwasowym tripem klezmera) ma w sobie coś prostacko chwytliwego. Nie dla mnie, choć to nie znaczy, że nie znajdzie ten album swojego amatora.
SCANNER + DAVID ROTHENBERG „You Can’t Get There From Here”
Monotype 2011
5/10
Trzeba posłuchać: „Fabian Fox”.
Scanner + David Rothenberg – Serpentine Way from MonotypeRec on Vimeo.
Kim Cascone porzucił cyfrowe trzaski i pokazuje się na płycie dla Monotype jako dźwiękowy podróżnik, prezentując kolaż nagrań terenowych z całego świata. Nagrał krótką, bardzo różnorodną płyta w hołdzie Peterowi Christophersonowi, rozbijając stereotyp nudy związanej z field recordingiem. Ten zestaw jest na tyle zwarty, że o nudzie mowy nie ma. A co do dynamiki – doceniłem fakt, że można dać głośniej. Efekt słuchania field recordingu w takiej decybelowej makroskali bywa powalający.
KIM CASCONE „The Knotted Constellation (Fourteen Rotted Coordinates)”
Monotype 2011
7/10
Trzeba posłuchać: Dźwięków gamelanowych (początek), studia eksperymentalnego zza miednicy z cieknącą wodą (szesnasta minuta).
Kim Cascone – Knotted Constellation from MonotypeRec on Vimeo.
Co do kolejnej płyty, współpracy znanego z Jazkamer Lasse Marhauga i Marka Wastella, to powiedziałbym, że to przetwarzane dźwięki gongów, gdyby na okładce nie stało, że jednak tam-tamu. Na szczęście okazało się, że chodzi o tam-tam, który jest de facto gongiem, czyli gong tam-tam, ten sam podobno, co w orkiestrze symfonicznej. Człowiek się uczy przez całe życie, ale za to nie zawsze obcuje z tak radykalną wizją muzyki na gong, która brzmi trochę jak jakieś dalekowschodnie próby uleczania dźwiękiem, bo kolejne niewytłumione uderzenia w gong nałożone na siebie dają tu rozwibrowaną masę dźwięku działającą na najodleglejsze części organizmu. Kompozycyjnie jest to wszystko fikuśne, z ostrym wyłączeniem prądu w połowie i stopniowym odbudowywaniem klimatu później – nie wiem dokładnie, co to ma oznaczać, ale prawdopodobnie właśnie ze względu na to nie przyznałem wyższej oceny. A może to wszystko efekt przypadku, tak jak cały pomysł na to nagranie?
WASTELL & MARHAUG „Kiss of Acid”
Monotype 2011
6/10
Trzeba posłuchać: od 6. do 15. minuty.
Lasse Marhaug, Mark Wastell – Kiss of Acid (video trailer) from MonotypeRec on Vimeo.
Na koniec hardkorowa propozycja, przeznaczona przede wszystkim dla miłośników muzyki konkretnej – Lionel Marchetti i jego przepięknie wydany (z bardzo ciekawym słowem wstępnym Michela Chiona) zestaw kompozycji z lat 90., częściowo zrealizowanych na zamówienie prestiżowego francuskiego INA. Jeśli nie odstraszą was wrzaski piekielne w „Dans la montagne”, to macie szanse poobcować z niebywałym słuchowiskiem radiowym (dźwięki generowane i nagrywane w terenie wzbogacają tu klarnety). Z powodzeniem mogłoby ono trafić do wrocławskiego „Kina dźwięku” podczas niedawnego EKK. Słuchanie po ciemku może skutkować przeniesieniem w czasie i przestrzeni. „La Grande Vallee” na początku pierwszego CD robi największe wrażenie połączeniem świetnego field recordingu, głosów i generowanych elektronicznie niepokojących dronów. Wcześniej jest jeszcze impresja nagrań terenowych z masywu Mont Blanc, które robią duże wrażenie, pod warunkiem, że słuchamy ich odpowiednio głośno. Zresztą w ogóle dynamiczne spektrum tej muzyki wprawi w osłupienie kogoś, kto wychował się na słuchanym na iPhonie dancepunku, urodził się w mieście i rzadko chodził na szkolne wycieczki. Niedługo zresztą sens tego typu nagrań może być jeszcze większy – wsłuchiwania się w środowiska o zupełnie innej charakterystyce dźwiękowej może być jak fizyczna wyprawa do egzotycznego kraju.
LIONEL MARCHETTI „Une saison” (2CD)
Monotype 2011
7/10
Trzeba posłuchać: „La Grande Vallee”.
Lionel Marchetti – Une saison from MonotypeRec on Vimeo.
I na koniec duet Eugene S. Robinson (Oxbow) i Philippe Petit. Znów słuchowisko, ale tym razem osnute na tekście Thomasa Pynchona. Z ciekawie obsadzoną rolą drugoplanową – Rhys Chatham gra tu na trąbce. I dużą dozą aktorstwa w czytanym przez Robinsona tekście. Specyficzne to wszystko i znów nie do końca do mnie przemawia, ale znów jest w tym ukryta siła, która z całą pewnością wyparowałaby po remasteringu w stylu, jaki obowiązuje w muzyce pop.
EUGENE S. ROBINSON & PHILIPPE PETIT „The Crying Of Lot 69”
Monotype 2011
6/10
Trzeba posłuchać: „The Table, the Stone”. Trzecia minuta drugiego utworu też niczego sobie.
O płycie M.I.M.E.O. „Wigry” pisałem tutaj. Wszystkie do nabycia na monotyperecords.com.
Komentarze
Dzięki za analizę tej Nirvany – dokładnie tego się obawiałem. Na tle tych kolejnych „laptopowych” reedycji wznowienia The Beatles z roku 2009 coraz bardziej jawią się jak perły wrzucona między wieprze, bo tam wszystko śmigało jak należy. Swoją drogą, skoro nowoczesne remastery są robione tak, żeby dobrze brzmiały z mp3, to po cholerę wydawać te trzy dychy, skoro tak samo zabrzmi wersja z rapidshare’a? Dla fotek Kurta? Bynajmniej nie zachęcam do piractwa, ale równowaga na takim rynku po prostu musi wiązać się z niską sprzedażą, nieważne jak „polska” będzie cena
@PopUp –> Jeśli chodzi o szatę graficzną (bo tego nie napisałem) nowe „Nevermind” wygląda w praktyce dokładnie tak samo jak stare.
A ja dziękuję za Bossettiego. Przegapiłbym go, a ubiegłoroczne „Zwölfzungen” (wydane akurat przez Sedimental) było dla mnie najbardziej zdumiewającą płytą 2010.
A na warszawskich koncertach w ramach Playback Play 2 tygodnie temu go widziałeś? Mi praca nie pozwoliła, ale zaufane źródła mówią, że się działo
Oj też nie, finalizowałem wtedy urlop. Co konkretnie mówią Ci źródła? Z czym wyszedł na scenę?
Raczej z kim 😉 Z Maciejem Cieślakiem na przykład. Nie mam niestety tak kompleksowej relacji z drugiej ręki by cytować
Bartku (zakładam, że mogę się tak do Ciebie zwracać, bo wygląda na to, że jesteśmy prawie w tym samym wieku), dziś ukazały się zremasterowane albumy Pink Floyd – jutro albo pojutrze będę miał boxset Discovery – i fajnie by było, gdybyś podobną analizę zrobił dla tych płyt. I oczywiście podzielił się opinią na blogu.
@yo –> Z przyjemnością bym sobie posłuchał i porównał Floydów. Problem w tym, że tutaj wersji było więcej. O ile dobrze kojarzę, to już dwa różne remastery starych wydawnictw PF. W wypadku Nirvany wszystko było proste, bo od 1991 roku z płytą niczego nie robiono. 🙂
Możesz to przeprowadzić samemu (sam chętnie poczytam). Wystarczy jakiś podstawowy software muzyczny (w moim wypadku porządny, ale darmowy Audacity). Zgrywasz ten sam utwór w dwóch różnych wersjach do komputera, najlepiej w bezstratnym pliku (*.wav). Otwierasz w Audacity, po czym w drugim oknie otwierasz wersję 2 (zremasterowaną), kopiujesz i wklejasz jako drugą ścieżkę do pierwszego okna. To dla wygody, bo teraz dobre słuchawki, albo komputerowe wyjście audio do wzmacniacza – i można słuchać, przełączając dość płynnie pomiędzy jednym a drugim. Resztę różnic opowiada ekran. Mnie – poza podstawową znajomością muzycznego software’u – daleko w tej dziedzinie do jakiegoś znawstwa, więc radzę zdać się na własne ucho. Szczególnie że w wypadku PF różnice mogą być bardziej subtelne.
@PopUp, Mariusz Herma –> Ciekawa sprawa z tym Cieślakiem.
tutaj: http://thequietus.com/articles/06872-loudness-wars-dynamic-range-compression-mastering zupdejtowany Southall. na tapecie ostatni Kanye West.
ciekawe i bardzo przystępne podsumowanie tej oficyny – dzieki !!!
te plyte Marchettiego warto miec chocby ze wzgledu na słowo Chiona . Muzycznie to jest w zasadzie kompendium z Marchettiego wiec tym bardziej warto . Marhaug z Wastellem niespecjalnie mnie przekonuje ale to „ładna płyta” choc bywały ze mieli lepsze ( nie razem – to fakt ) Reszty płyt nie znam ale wychodzi na to ze „Mono” ucieka z grobu który zgrabnie kopie sobie kilku wydawców współczesnej improwizacji pt ‚eai ‚ tak jak wczesniej dało drapaka z nieudacznego poskiego post rock czy raczej polskiego niewiadomo czego. Nie mowie tu o płycie Przybielskiego bo to oddzielna sprawa i nawet juz nie w kategoriach estetycznych.
Takie czasy ze nie ma sie co za siebie ogladac…
p.s. niektóre komentarze nt wszystkiego i off topy trochę mnie zastanawiają – po co , dlaczego w tym miejscu ? wyobrazam sobie ze ja pisze na forum pink floydów ze ukazała się np. płyta Call Black The Giants – kogo to …?
@grom68 –> Dzięki. Raz jeszcze podkreślę, że zależy mi, by przy okazji dyskutowania tematów gorących i bieżących (choćby grunge’u, R.E.M., nawet popowych płyt) Czytelnicy mieli okazję poznać rzeczy, których być może dotąd nie zauważyli, a które same z siebie w gąszczu RSS-ów mogą się nie dokrzyczeć o ich uwagę – co przecież normalne. Polecam Bosettiego 🙂
@matziek –> Świetna sprawa, w ogóle tego nie zauważyłem. Ciekawe szczególnie te opisy nagrań PJ.
no dobra ale ten Bossetti to cos innego niz jego płyty dajmy na to na Rossbin czy inne płyty „mówione”? bo ja mam wrazenie ze od kilku lat on robi TO SAMO , byc moze sie jednak mylę
@grom68 –> Stanowczo są to różne wersje tego samego. No ale różnice są – nawet pomiędzy tym ostatnimi dwoma wydawnictwami.
też biegnę w maratonie montajpowym, od wiosny i końca nie widać.
w tym tygodniu zrecenzowałem wreszcie marchettiego (będzie chyba w zaprzyszłym CJG), ale w sumie cieszę, że posłuchałem tego wielokrotnie na przestrzeni miesięcy, z każdym przesłuchaniem dodawałem na wyimagionowanej skali punkt.
nie wiem, czy byłeś, bartku, w kinie dźwiękowym na kongresie, ale tam te lodowce i doliny nadałyby się idealnie.
no tak, przecież napisałeś o kinie dźwięku, nie doczytałem.
@j słodkowski –> Cieszę się, że się zgadzamy co do tego kina dźwięku. To rzeczywiście niesamowicie plastyczna płyta.
@Jedrzej warto pamietac przy rec ze to CZWARTA płyta Lionela Marchettiego wydana w Polsce. pozdrawiam serdecznie
Mnie natomiast zawsze ciekawiło, czy TEN Marchetti ma coś wspólnego rodzinnie z Walterem MARCHETTIM? Nie znam nikogo, kto będąc fanem muzyki konkretnej nie lubiłby dokonań L. MARCHETTIEGO. Z kilkunastu posiadanych płyt najbardziej lubię jednak te starsze: „Knud Un Nom De Serpent (Le Cercle Des Entrailles)”, „Mue” czy ‚Sirrus”. No i oczywiscie chyba wszystkie wydawnictwa z NOETINGEREM, którego „drapieżność” doskonale uzupełnia subtelność NOETINGERA.
oczywiscie chodziło o subtelnosć MARCHETTIEGO 🙂
@Rafał KOCHAN –> Faktycznie, Noetinger do subtelnych nie należy, chociaż da się lubić. 🙂