Ratatuj (że ratuj)
Sample to plasterki bakłażana, syntezatory w starym stylu niech będą cukinią, w roli papryki obsadźmy kiczowate partie gitary elektrycznej. Za najważniejszą dla całości, spajającą i przenikającą wszystko oliwę robi mit indie – i już mamy prostą wariację na temat muzyki tanecznej ostatnich dekad, tyle że sprzedaną na nowo, jako produkt niezależnej sceny. Odgrzewać takie ratatouille można potem wielokrotnie. Właściwie za każdym razem powinno smakować coraz lepiej – dokładnie tak jak nasz rodzimy bigos. Oto receptura, według której pracował duet Ratatat.
W pracy mieliśmy właśnie dyskusję na temat tego, że nawet odbiorcy tak zwanej kultury młodzieżowej mówią dziś, że modne jest wszystko na raz. W takim razie na takie produkcje jest moda. I trudno mi sobie wyobrazić kogoś, kto zakocha się w tej muzyce, zbyt eklektycznej, wręcz śmieciarskiej, gdy chodzi o pomysły, ale z drugiej strony – trudno mi sobie wyobrazić, żeby na albumie, na którym melodyjne solo gitarowe a la lata 70. sąsiaduje z długą transową partią samplowanych bębnów i prostackim smyczkowym motywem, motywem basu w stylu New Order (proszę sprawdzić – „Bob Gandhi”), każdy czegoś dla siebie nie znalazł, choćby króciutkiego fragmentu. W najbardziej rasowych momentach (do których pewnie dałoby się zaliczyć singlowy „Drugs”) zatrąca to o Francuzów z Daft Punk, może i o Simian Mobile Disco, tyle że struktury piosenkowej u Ratatat nie uświadczysz.
W sumie lepsze to niż nowa M.I.A., nad którą popastwiłem się trochę już na łamach „Polityki”, ale M.I.A. przynajmniej coś do muzycznego świata wniosła. Mnie się „LP4” kojarzy raczej z umiarkowanymi umiejętnościami, które przy kuchni pozwalają przynajmniej odgrzać gotowy już bigos czy ratatuj, a w muzyce – też dają okazję, by – nawet z przyjemnym efektem – odgrzać coś, co przyrządzili wcześniej inni.
RATATAT „LP4”
XL Recordings 2010
6/10
Trzeba posłuchać: „Neckbrace” – głupie, ale wchodzi w ucho. Poniżej niezbyt oryginalny, ale wciąż jeszcze nie całkiem zużyty, pomysł – czyli klip do „Drugs”.
Komentarze
na debiucie czy na ‚Classics’ to był jeszcze dobry zespół, bo były świetne kompozycje, ale od trzeciego albumu grają w zasadzie tę samą niewartą zawracania sobie głowy słabiznę, chociaż ‚Shillera’ czy ‚Shampi’ z LP3 do dziś z przyjemnością włączam, bo po prostu są to rzeczy co najmniej intrygujące.