Muzyka łatwa i nieobraźliwa – Bonobo

Czego słuchać, żeby było przyjemnie, ale nie beznadziejnie? Żeby był smooth, ale nie smut? Zastanawiałem się nad tym ostatnio, pisząc tekst o „smooth” brzmieniach do jednego z kolejnych wydań „Polityki”. I był to – muszę przyznać – jeden z cięższych tematów, na jakie ostatnio trafiłem. Mimo pozornej lekkości.

Dlatego wpadłem na pomysł, żeby jeden odcinek w tygodniu poświęcać muzyce lekkiej, łatwej i nieobraźliwej (nawet dla wyrafinowanego gustu), bo taką czasem znaleźć trudno. Bonobo, którego nowa płyta wyszła pod koniec marca, to niezły przykład. Angielski producent, który z małpią (patrz nazwa projektu) zręcznością skleja ze sobą fragmenty różnych stylistyk i wokalne, smyczkowe czy perkusyjne sample, a zarazem nie robi z tego bezbarwnego muzaka, zachowuje minimum emocji w muzyce do odpoczywania po pracy. Prestiż wytwórni płytowej (Ninja Tune to w końcu nie Magic Records) pomógł mu na pewno zbudować dobry image, ale muzyka go podtrzymuje – na „Black Sands” bywa blisko dostojnego jazzowego The Cinematic Orchestra, choć nie gubi przy tym rytmicznego podkładu wziętego z muzyki tanecznej. Słychać, że Simon Green (spiritus movens Bonobo) nie stracił kontaktu z clubbingiem, gdy otwierali Cafe del Mar, tylko że zna najnowsze wynalazki, z dubstepem włącznie. Babcia nie ucieknie do składziku po grabie, a córka nie powie, że jesteście lamusami. Rytmy są – jak przystało na inspiracje – mocne i głębokie. Przenośne głośniczki zabrane z domu na grilla nawet ich nie naszkicują. Trzeba zakasać rękawy i wytaszczyć wielkie kolumny. Ale obiecuję, że z uwagi na bardzo relaksacyjny charakter tej muzyki będzie to ostatnia rzecz, która Was umęczy w weekend.

Tylko słońca nie mogę obiecać.

BONOBO „Black Sands”
Ninja Tune/Isound 2010
6/10
Trzeba posłuchać
: „Kiara”, „El Toro”