Zagadka nieśmiertelności Roberta Planta
Czy zaskakuje Was fakt, jak miło się słucha tego nowego Roberta Planta? Tak, tak – ten blog nazywa się Polifonia, można sprawdzić u góry. Ja też nie zmieniłem nazwiska ani poglądów i będę dziś polecał nie stepujących laptopowców czy śpiewy gardłowe z Tuwy, tylko najnowszą płytę Roberta Planta.
Tak naprawdę rzecz może zdziwić przede wszystkim tych, którzy nie znają albumu „Raising Sand” nagranego trzy lata temu przez Planta w duecie z wokalistką country Alison Krauss. Ta płyta niestety nie doczekała się w Polsce zasłużonej sławy. Może dlatego, że przez całe miesiące nie można jej było u nas kupić w sklepie, a recenzji było jak na lekarstwo. To na „Raising Sand” Plant zmaterializował się w zupełnie innym kręgu – w środowisku gatunku zwanego Americana. I tym samym znów pojawił się na moim osobistym radarze. Teraz wraca, już solo. OK, są ślady tamtej płyty. „Band Of Joy” współprodukował w końcu Buddy Miller – słynny gitarzysta z Nashville, który pracował z Plantem przy „Raising Sand”. Słychać go tutaj – i dobrze, bo partie gitary są momentami wizjonerskie. Wierzę jednak, że kawałki dobierał sam eks-Led Zep.
Wierzę, dlatego, że dobór kawałków (ciekawe swoja drogą, co napisze na ten temat Wojciech Mann na łamach papierowej „Polityki” – recenzja w kolejną środę) jest moim zdaniem kluczowy dla tej płyty. „House of Cards”, pierwszy bardzo mocny punkt albumu, to utwór Richarda Thompsona. A wśród kolejnych mamy jeszcze utwory Townesa Van Zandta, grupy Los Lobos, parę tradycyjnych melodii i jeszcze kilka czujnie dobranych standardów bluesowych i R&B. Żadnego utworu własnego, za to jeden autor pojawia się dwukrotnie. Kto? Alan Sparhawk. Tak, tak – zaskoczenie znaczenie większe od tego, że tej płyty miło się słucha. Oto mister Led Zep wziął na warsztat aż dwa utwory slowcore’owej grupy Low. „Silver Rider” i „Monkey” – z tej samej płyty „The Great Destroyer Deceiver„, zresztą znakomitej. I to jest nazwa, którą trzeba przy okazji nowej płyty Planta powtarzać jak najczęściej. W coverach, nieprzerobionych jakoś diametralnie przez Planta, ale dobrze zinterpretowanych, zaklęta jest esencja stylu grupy z Duluth. Mam nadzieję, że sprzedaż ich wydawnictw skoczy po ukazaniu się „Band Of Joy” przynajmniej dwukrotnie, bo to utwory Sparhawka, wprowadzające moment dołerskiego niepokoju, zaburzenia, de facto decydują o jakości materiału Planta. A o jego sprzedaż jakoś się, cholera, nie niepokoję.
Oczywiście, wpisuje się to wydawnictwo w ciąg odkrywanych na nowo Johnnych Cashów, Gilów Scott-Heronów, Neilów Diamondów i innych. Tyle że 62-letni Robert Plant nie zmarnotrawił aż tak bardzo kariery po drodze, no i miał tyle sił oraz jaj, żeby zadbać o siebie samemu.
ROBERT PLANT „Band Of Joy”
Decca 2010
8/10
Trzeba posłuchać: „Silver Ridera” grupy Low w wykonaniu Planta. Przynajmniej tego.
Komentarze
nie
wydaje mi się, że raczej powtarzać trzeba: „The Great Destroyer” 🙂
@Sand –> Dzięki. Cóż, miłość do Roberta Frippa kiedyś mnie zgubi 😉
Słuchając tej płyty stwierdzam, jak to dobrze, że Robert nie bawi się w reaktywację LZ. Poszedł drogą, w której czuje się najlepiej. On już nic nie musi nikomu udowadniać. Żałuję trochę, że nie nagrywa już ze Strange Sensation. Płyta Mighty Rearanger to według mnie najlepsza „robota” Planta w jego solowej historii. A kawałki takie jak Tin Pan Valley czy Takamba powinny być obowiązkowo puszczane rano w każdej stacji radiowej.
o ile poprzednia płyta, „raising sand” wydaje mi się do tej pory przedsięwzięciem kątry z doklejonym plantem ( t bone burnett i allison krauss juz wczesniej współpracowali razem) to „the band of joy” jest wg mnie powrotem do takiego planta nucącego jak z wolniejszych kawałków „fate of nations” czy” dreamland” przy akompaniamencie amerykanów. poza tym dominująca przez lata 90te denerwująca mnie maniera łkającego wokalu odeszła już od co najmniej 4. płyt w niepamięc…i całe szczęście. NIe ma rozczarowania, jest dużo led zeppelin III tylko starszy pan juz mądrzej dawkuje napięcie. lyta bardzo dobra…a w porównaniu do toma jones, roda stewarta i innych starych pierdół – doskonała. NIech ten ton kwaśny będzie tylko przyczynkiem do ostatniego zdania – mam wszystkie płyty planta – i te dobra i te z odmętów dziadostwa kompletnego i jedno mi się podoba- od 1993 roku nie nagrała płyty słabej, poniżej swoich mozliwości..zawsze świetny dobór muzyków i repertuaru. uff
fajne, fajne!
plant nie zawodzi…
Band of Joy… Nie słyszałem płyty, ale czy tak się nie nazywał zespół, z którego PLant przeszedł do LZ? To naturalnie nie musi niz znaczyć, bo tamtego Band of Joy nie słyszałem.
Pierwszy raz Roberta Planta usłyszałam przed Stingiem na warszawskiej Gwardii, jakies 10 lat temu. I to był dla mnie błysk. Cos naturalnego, nastrojowego mimo, że świateł jeszcze nie było. Głos w którym wiele sie dzieje mimo pozornego nic. Nie kupowałam do tej pory płyt. Ale mając w pamięci tamten wystep i twój wpis oraz wideo, które zamieściłeś idę jutro do sklepu. Oliwki poczekają:)