Kobieta z roku 2719

Mój kolega jest dziennikarzem i chyba jak nikt inny orientuje się w świecie czarnej muzyki, ale nie prowadzi bloga (do czego go serdecznie i od dawna namawiam), czuję więc, że powinienem się wypowiedzieć na temat, który to on mi nadał ponad miesiąc temu. W USA ta płyta już wtedy wyszła, zdążyłem więc zamówić i przesłuchać w tę i z powrotem. Teraz ukazuje się w Europie, już w glorii bardzo głośnego debiutu. Bo wprawdzie jej autorka, Janelle Monáe, wydała wcześniej EP-kę „Metropolis”, to zasadniczo album „The ArchAndroid” przenosi ją w zupełnie inny wymiar.

Łatwo się dać oszukać fabule, wprawdzie szczątkowej – jak to często bywa w wypadku płyt koncepcyjnych – ale mającej w sobie coś magnetycznego i posklejanej skojarzeniami czysto estetycznymi. Otóż do domu wariatów trafia kobieta, która twierdzi, że pochodzi z przyszłości. W sumie nic dziwnego, biorąc pod uwagę zwykły tok rekrutacji do takich placówek. Co więcej, twierdzi, że z jej DNA stworzono androida, który oswobodzi wszystkie roboty i kiedyś, w przyszłości, uda mu się ocalić ludzkość przed skutkami Wielkiego Rozłamu. Czym jest dokładnie ten ostatni – nie wiadomo. Ale wiadomo, że odpowiadają za niego Amerykanie, co też chyba nikogo nie zdziwi.

Te estetyczne elementy, które to spajają, to uwielbienie Janelle Monáe dla „Metropolis” Fritza Langa, „Blade Runnera” Philipa K. Dicka (i filmowej wersji Ridleya Scotta), strojów Marleny Dietrich i muzyki Jimiego Hendrixa oraz Lauryn Hill. Te ostatnie słychać w warstwie dźwiękowej albumu. Ale rzecz jest dużo bardziej różnorodna niż mogłoby się wydawać. Reszta wpływów to rzeczy z trójkąta Prince – David Bowie – Stevie Wonder. Warto zwrócić uwagę, że to wszystko tropy prowadzące do artystów, którzy jakiś rodzaj koncepcyjnych płyt mają na koncie. I najlepiej ten koncept Monáe broni się właśnie na polu samej muzyki – „The ArchAndroid” jest płytą kapitalnie różnorodną, a zarazem producencko spójną. Orkiestrowa oprawa towarzyszy nowoczesnym utworom R&B i funkującym kompozycjom rockowym, a nawet artrockowym balladom. Podobny rodzaj otwartości pokazywała ostatnio Erykah Badu, ale po ilu latach kariery sobie na to pozwala autorka „Baduizm”, a ilu potrzebowała Janelle Monáe, dziś 24-latka? Fakt, że jest protegowaną Big Boia z Outkastu, niewiele w tej materii tłumaczy.

Jak dla mnie, to jest debiut bombowy. Dziś jeszcze wyniki w „Billboardzie” (17. miejsce) mogą o tym nie świadczyć, ale poczekajmy do nagród Grammy i dalej. A przede wszystkim – posłuchajmy. To płyta, która powinna zamykać ubiegły tydzień jako łatwy i przyjemny, a zarazem niegłupi album na weekend. Mam nadzieję, że teraz pomoże mi odrobić piątkowy brak nowej notki. W końcu pod każdym względem jest to album, który zostawia słuchacza – i to dość szerokiego – bardziej niż usatysfakcjonowanym.
Monáe przypadła mi do gustu do tego stopnia, że właśnie skończyłem większy tekst na jej temat dla „Polityki”. Ale w ramach kuchni tamtego materiału chciałbym podziękować koledze. Miło dotarcie do płyty kojarzyć nie z jakimś bezosobowym serwisem internetowym, tylko z dobrze znaną i bardzo konkretną osobą.

JANELLE MONAE „The ArchAndroid”
Bad Boy 2010
8/10
Trzeba posłuchać:
„Dance Or Die”, „Cold War”, „Tightrope”, „Say You’ll Go”