Z „La La Land” biorę samo „la la”
No więc widziałem La La Land. I zasadniczo nic takiego. Sprawnie filmowany i ładnie zsynchronizowany z muzyką (sceny taneczne), rozpada się w ciągu dwóch godzin dwukrotnie: najpierw jako dość nużąca fabuła, a potem nawet jako musical – od tej strony zresztą zdecydowanie najlepsza jest pierwsza, imponująca zbiorowa scena. Żona twierdzi, że te cienkie dość występy wokalne Ryana Goslinga i Emmy Stone są może nawet wpisane swą amatorską nutą w temat – opowieść o dwojgu wannabies Fabryki Snów, pianiście i aktorce (tańczą odrobinę lepiej, ale mało). Tylko nie wiem, czy nie uznać tego za ironię, bo podobało jej się chyba jeszcze mniej niż mnie. Co więcej, ta cała sympatia do jazzu Damiena Chazelle’a, który odwołuje się do tej muzyki już drugi raz po Whiplash, pozostaje tu w dużej części w sferze deklaracji – La La Land muzycznie nie przekona fanów jazzu, pokazując na ekranie jakieś oderwane od rzeczywistości obrazy tego nurtu opatrzone dość prostackim komentarzem. Gosling wyrzucony z pracy restauracyjnego tapera za granie free w momencie, gdy w rzeczywistości pomiędzy kolędy wciska ledwie jakiś sentymentalny motyw i ze dwa efektowne przejazdy przez klawiaturę – nie, tu dowiemy się o jazzie jeszcze mniej niż z Whiplash…
Nie znaczy to wszystko, że soundtrack Justina Hurwitza jest słaby – słucha się tej lekkiej i nienachalnej muzyki orkiestrowej z elementami starego jazzu ze sporą przyjemnością, podobnie jak archaicznych jazzowych soundtracków u Woody’ego Allena (w nostalgiczny ton jego ostatnich filmów ewidentnie próbuje zresztą trafić sam 32-letni Chazelle). Bo to muzyka oszczędnie dysponująca motywami melodycznymi (trzy główne będą się powtarzać, aż zapamiętamy) i zgrabnie zszyta z pewnych klisz dotyczących tego, jak gatunek wyglądał w porywach do lat 50. Dla Seba, głównego bohatera filmu, prawdziwa tradycja jazzowa to również co najwyżej swing i bebop, a zatem odrzuca to, co najlepsze z Theloniousa Monka czy Milesa Davisa, których nazwiska jednocześnie wymienia w deklaracjach niczym nazwiska bogów. A to świadczy o tym, że całą ta miłość do jazzu oparta jest na dość skrzywionym, muzealnym obrazie świata. Takim, który kultywuje się nie tyle w klubach, co właśnie w sieciowych kawiarniach, dodatkowo opatrzonych plakatami Dextera Gordona z papierosem. Iluż takich Sebów musiał jazz zignorować, żeby się szczęśliwie rozwijać jeszcze przez dekady.
Paryż, który pojawia się jako hasło w filmie, wydaje się nieźle naprowadzać na sposób, w jaki opowiada o tej jazzowej tradycji Chazelle (ma francuskie korzenie!). To perspektywa eleganckiej paryskiej café, która odwracała proporcje rasowe: tutaj publiczność była w stu procentach biała i tylko muzycy na scenie czarni. A może bardziej jeszcze jest to perspektywa Harveya Spectera ze Suits, którego efekt cool, zbudowany z takim mozołem m.in. poprzez fakt koneserskiego zbierania stareńkich płyt (soul, r&b i jazz) i innych muzycznych rtefaktów, rozbiłoby w proch i pył poświęcenie choćby jednego odcinka na bliższe pokazanie jego pasji. Tam jednak autorzy świadomie unikają podobnego obnażenia, schodząc zgrabnie z tematu, gdy tylko zaczyna się robić głębiej. Seb w swojej krucjacie na rzecz staroci jest nie do obrony – siedzi w okopach świętej trójcy, nie zauważając, że w jego okopach wojna dawno się skończyła i pobudowali w ich miejscu Starbucksy, a front obrony wartości w jazzie przemieścił się o całe mile od niego. W jazzie chodzi o przyszłość – mówi w pewnym momencie Seb. Ale w sprytnie anachronicznie wystylizowanym filmie Chazelle’a (poza komórką i uparcie wracającym Priusem niewiele tu śladów aktualności) jest przecież zupełnie odwrotnie: ewidentnie chodzi o przeszłość.
Szkoda, że tak poważny jest cały ten wątek marzeń o własnym klubie jazzowym, bo przecież Gosling błyszczy też parokrotnie autoironią – jak dla mnie całkiem zabawnie wygląda w roli odtwórcy repertuaru A-ha i A Flock of Seagulls w jednej ze scen. Swoją drogą – A-ha i A Flock of Seagulls jako symbole współczesnej muzyki, której chce słuchać młodzież na imprezach? Współcześnie zaaranżowane, ale też zanurzone w przeszłości R&B Johna Legenda (rola drugoplanowa) jako symbol poświęcenia, pole okrutnego kompromisu życiowego dla ambitnego jazzmana? Naprawdę?
Najpełniejszym zaprzeczeniem tego, że stary jazz został przez kogokolwiek odrzucony, jest sam soundtrack Hurwitza (aktualnie 3. pozycja w „Billboardzie”, czyli właściwie powinno dziś iść z szyldem „płyty, które ludzie kupują”). Odpowiada on idealnie na wątpliwości wypowiadane przez Mię (Emma Stone), jest bowiem świetną muzyką dla ludzi, którzy nie lubią jazzu. Tak opakowaną, by nieść łatwą do prześledzenia linię melodyczną i tak złamaną tradycją muzyki filmowej (poza może jednym swingowym tematem Hermans Habit), że nadążyć za nią banalnie prosto. I na tyle rytmiczną, że nawet potańczyć można. Od strony formy dość prostą nawet w zestawieniu ze starymi musicalami – już ten króciutki, wątły, gdy idzie o liczbę motywów zestaw piosenek sygnalizuje, jak bardzo film wytraca tempo i jak mało przynosi rozbudowanych sekwencji taneczno-muzycznych w drugiej części. Można oczywiście te wszystkie zarzuty potraktować jako czyste czepialstwo, ten gatunek zna idealną odpowiedź na wszystkie wątpliwości: „W końcu to TYLKO musical”. Ale z drugiej strony – nie jest to już tylko jednorazowe kino, które ma nam wystarczyć na pół wieczoru, ale film z czternastoma nominacjami do Oscara, z którego za parę lat będziemy usiłowali wyciągnąć jakiś emocjonalny skrót dotyczący naszych dziwnych czasów. Choć, nawiasem mówiąc, czy z lekko pretensjonalnych, choć kilkuplanowych Zwierząt nocy ten skrót da się wyciągnąć? Czy da się go wydestylować z Patersona, trzymającego się na paru niezłych wierszach i uroku osobistym Adama Drivera? Może z Toniego Erdmanna, trzymającego człowieka przez całe 2 godziny 40 minut, żeby huknąć na koniec [niewielki spoiler] Plainsong The Cure. Swoją drogą to jeden z najlepszych momentów filmu, ale ileż irytacji dla kogoś, kto pamięta, że na płycie to było zaraz na początku.
W tej sytuacji najlepszym filmem Chazelle’a (którego śledzę z tak niezdrową uwagą jak pewna internetowa redakcja niniejszy blog) w roku 2016 pozostaje niepozorne 10 Cloverfield Lane, do którego napisał (a właściwie: współpisał) scenariusz. Z La La Landu kupcie sobie ewentualnie soundtrack – ten z okładką w kolorze wieczornego nieba w Technicolorze, zawierający piosenki z filmu, które wprawdzie nie otworzą nikomu oczu na jakiś nowy świat w muzyce, ale przydadzą się jako miła, nawet jeśli asekurancka ścieżka dźwiękowa wiosennego grillowania. Do tego czasu także u nas wielu ludzi to kupi. Co prawda przy grillu każdy będzie to miał w komórce na playliście z Tidala lub Spotify, ale płyta to i tak lepsza inwestycja niż dwa bilety do kina.
JUSTIN HURWITZ/RÓŻNI WYKONAWCY La La Land – Original Motion Picture Soundtrack, Interscope 2017, 7/10 (film rzecz jasna mniej)
Komentarze
Tyle narzekania (wiem, że głownie na film, ale muzyce też się dostaje) i 7/10?
Spodziewałem się 5 – góra 6/10 a tu taka niespodzianka…
Narzekanie akurat głównie na film. Muzyka jest – jeśli się pozbyć na chwilę tego poszukiwania jazzu w jazzie – bardzo zgrabna. Naprawdę – grillowałbym. 😉
Brawo za recenzję. Czuć w niej sporo buntu wobec hype’u. Osobiście filmu nie widziałem, ale spotkałem się z wieloma opiniami, które można podsumować: „ee, takie sobie”. Oczywiście nie dotyczy to dziennikarzy, bo oni chóralnie się zachwycają. Na Metacritic – 93 punkty, czyli prawie absolutne arcydzieło. A we mnie znowu gwałtownie odżywa teoria spiskowa: korporacyjne lobbowanie poszczególnych filmów/płyt, jakiś hive mind, do którego podłączeni są prawie wszyscy recenzenci, albo dziwne objawy odradzającej się na globalną skalę psychologii tłumu wynikającej z tęsknoty za kolektywnym przeżywaniem tych samych dzieł sztuki… ok, już przestanę.
Obejrzałem i jestem we frakcji Bartka. To taka letnia woda przy małym ciśnieniu: ani nie weźmiesz gorącej kąpieli, ani prysznica, ani nawet się nie napijesz. Niby ok, luz, niedziela, kino familijne, „grillowałbym” – ale od razu Złote Globy i nominacje Oscarowe?
Jest jednak rzecz, która mnie zirytowała potwornie: wykorzystana harmonika. Ja wiem że ii-V-I i IV-V-I-vi są od dawna oklepane. Ale żeby je tak ordynarnie i łopatologicznie ogrywać i na nich tak bez finezji i chęci jednak urozmaicenia budować główne motywy? Masakra. Jeśli do tego się sprowadza „ratowanie jazzu” to ja dziękuję. No i ten free jazz w knajpie… Ja wiem, że jazz to właściwie dodatek do głównego tematu jakim jest spełnianie marzeń, ale jeśli rekwizyt (jazz) jest zrobiony z tak przaśnych materiałów (te harmonie…) to jednak rzuca się w oczy i niweczy.
Hype – nie. Obejrzeć – można. Wszystko można.
Jak widać można, pod pełnymi żaglami erudycji (chociaż w wiotkim drewnie) nie trafić do brzegu (aż się prosi by dopisać „co woła tak śpiewnie”). Ba, można nawet napisać recenzję z miejsca, w którym się nie było.
Nie widział Pan tego filmu. To znaczy widział go Pan, ale zbyt dorosłymi oczami.
Nie bez powodu w słowach jedenej z piosenek pojawia się toast „here’s to the dreamers”. Gdzie zgubiliśmy tą wrażliwość nastolatków, która nie pozwala nam się cieszyć dziecięcą piosenką jeśli nie zawiera ona subtelnych aluzji do Baudrillarda, Majakowskiego czy Edgara Varese? Przecież to o to chodzi! O świat marzeń tych, którzy są na początku, którzy jeszcze wierzą i niewiele wiedzą, niewiele rozumieją – ach, jacy szczęśliwi. Mają puste głowy ale obłoki w spodniach.
Ten aparat krytyczny świetnie nadawałby się do analizy filmu Bergmana czy chociaż Osiołka Bressona – ale nie tutaj.
A jeśli już, to jak można pisać o tym filmie zapominając „Parasolki z Chebourga”? Proszę zobaczyć jeszcze raz oba te filmy, ale tak, jakby nie wiedział Pan tych wszystkich mądrości, które przeszkadzają się cieszyć wspólnie z Małym Księciem Chazellem 😉